28 sierpnia – El Golfo, Los Hervideros, Salinas de Janubio, Playa de Papagayo i nurkowanie przy Playa del Chica

Dzisiaj w planie jest wiele do zwiedzenia, jednak muszę uwinąć się przed 17:00, bo jestem umówiony z Aną w Puerto del Carmen. Zanim się jednak wygrzebałem było już około 10:30. Bardzo szybko złapałem stopa. Starszy mężczyzna podwiózł mnie do Tias, skąd idąc drogą w kierunku Yaiza złapałem kolejnego stopa. Niemka w sile wieku jechała starym kabrioletem do pracy w Playa Blanca. Podwiozła mnie do Salinas de Janubio, po drodze opowiadając co warto w okolicy zobaczyć. Porozmawialiśmy też trochę po niemiecku. W Salinas de Jenubio jest niewielka zatoczka, przy której zbudowano tarasy wodne służące do pozyskiwania soli z wody morskiej. Przy drodze jest punkt widokowy, ale stwierdziłem że pójdę nieco dalej, na same tarasy, żeby zrobić ciekawsze zdjęcia. Oczywiście jest tutaj też sklepik w którym można kupić sól i pamiątki. Z Salinas de Janubio wybrałem się drogą prowadzącą w kierunku El Golfo. Po 5 minutach marszu złapałem stopa. Trzy młode Kanaryjki z Teneryfy, La Palmy i El Hierro jechały do Los Hervideros. Było sporo śmiechu, bo one mówiły po angielsku tak jak ja po hiszpańsku. W Los Hervideros nie ma nic spektakularnego, ale że jest po drodze do El Golfo można się tu na chwilę zatrzymać. Są tutaj podwodne groty i ciekawe nadwodne formacje w postaci skał i niewielkich klifów, o które przy wietrznej pogodzie i dużych falach rozbija się z hukiem woda. Po 5 minutach ruszyłem drogę w stronę El Golfo, podziwiając po prawej stronie pola lawy oraz stożki wulkaniczne Parku Narodowego Timanfaya. Okolica była na tyle ciekawa, że nie śpieszyłem się z łapaniem stopa, ale po około 10 minutach usłyszałem trąbienie. To trzy Hiszpanki jechały do El Golfo i tak mnie polubiły że postanowiły mnie znowu podwieźć. Po drodze znowu śmieszne teksty i żarty. El Golfo jest niewielką miejscowością z której w zasadzie rozpoczyna się niebieski szlak wybrzeżem obszaru ściśle chronionego parku Timanfaya – Ruta de Litoral. Przy El Golfo jest Lago de los Clicos – jezioro o bardzo intensywnie zielonym kolorze, położone na plaży, 50m od brzegu morskiego. W rzeczywistości Lago de los Clicos nie jest jeziorem a laguną, zasilaną przez wody oceanu, a intensywnie zieloną barwę nadają mu algi żyjące na jego dnie. Zatoka w której jest 300 metrowa plaża z wystającymi skałami jest pozostałością krateru wulkanicznego, którego ściany również mają ciekawy wygląd. Dziewczyny poprzestały na obejrzeniu jeziora i dna krateru (zatoki) z punktu widokowego, natomiast ja zszedłem na dół, żegnając je buziaczkami i dziękując za podwózkę. Przeszedłem się dnem krateru (plażą) i po wyjściu na ulicę wracałem drogą próbując łapać stopa. Tym razem niewiele samochodów przejeżdżało i żaden się nie zatrzymał, aż do Los Hervideros, gdzie prawie doszedłem i gdzie zatrzymała się młoda niemiecka para, bardzo dobrze mówiąca po angielsku. Zabrali mnie do Playa Blanca, po drodze opowiadałem im trochę moje przygody. W Playa Blanca poszedłem kupić sobie coś słodkiego do picia, bo potrzebowałem kalorii. Idąc wzdłuż wybrzeża przysiadłem w cieniu palmy daktylowej i zjadłem przygotowaną wcześniej bułkę z żółtym serem oraz jabłko, popijając zimną „kokakolą”. Szedłem dalej wzdłuż wybrzeża Playa Blanca, mijając restauracje i port dla żaglówek. Wdrapałem się na klif i szedłem dalej docierając do Punta de Aquila napotykając po drodze Castillo de las Coloradas – niewielką wieżę strażniczą na klifiastym cypelku. W kierunku wschodnim rozpościerał się widok na Playa Blanca, natomiast w kierunku zachodnim na Playa del Papagayo i Punta del Papagayo. Szedłem właśnie w tym kierunku, podziwiając różnobarwne nadwodne formacje skalne wyrastające spod stromych klifów. Po około pół godziny stwierdziłem że nie dotrę do Playa del Papagayo, bo na 17 byłem umówiony z Aną w Puerto del Carmen. Dlatego odbiłem od wybrzeża na północ i szedłem wzdłuż wyschniętego koryta tymczasowej rzeczki. Doszedłem do punktu kontrolnego przy drodze do Punta del Papagayo. Aby wjechać na teren plaży trzeba zapłacić, albo przejść się wzdłuż wybrzeża. Powędrowałem szutrową drogą na wschód, łapiąc za kilkanaście minut stopa. Do Femes podwiozła mnie starsza para anglików. Dobrze było usłyszeć „dobry” akcent z Manchesteru. W Femes zaszedłem do baru, gdzie zamówiłem bocadillo ze „świniną” i „kolę”. Po posiłku udałem się chodnikiem w kierunku Puerto del Carmen. Po kilkunastu minutach złapałem stopa. Do Puerto del Carmen podwiózł mnie Kanaryjczyk w moim wieku, dobrze władający angielskim. Wybierał się właśnie na jacht do kolegów, gdzie czekała impreza. Pożegnałem go serdecznie, dziękując za podwózkę i udałem się na Playa del Chica. Ana spóźniła się 30 minut, bo dzień wcześniej poprosiła ją koleżanka o nurkowanie z rodziną. Ana jest instruktorem nurkowania. Jak mi później powiedziała to było dla niej koszmarne doświadczenie, bo ci starsi ludzie bardzo bali się wody i już na powierzchni mieli ataki paniki. Zanim zeszliśmy na plażę Ana wytłumaczyła mi z czego składa się akwalung i co będziemy robić pod wodą. Ubrałem piankowy kombinezon i buty, pas z 10kg obciążeniem oraz kamizelkę z akwalungiem. Maskę i płetwy wziąłem pod pachę. Tak obciążeni poszliśmy na plażę, gdzie zeszliśmy do wody, założyliśmy maski i płetwy. Pierwszy test polegał na oddychaniu przez akwalung z twarzą zanurzoną w wodzie. Potem popłynęliśmy przy powierzchni na 2m głębokości gdzie zeszliśmy na dno, powoli regulując ciśnienie w uszach zatykaniem nosa. Tutaj Ana przeprowadziła ze mną kolejne ćwiczenia, najpierw pokazując mi co mam robić, potem dając znak do mojej próby. Najpierw musiałem wyjąć ustnik akwalungu z ust i pozwolić my swobodnie odpłynąć, aby następnie kolistym ruchem ramienia znaleźć go rurkę od niego przy ciele i włożyć go do ust wydmuchując odrobinę wody która dostała się przy okazji do ust. Następnie podobne ćwiczenie, tym razem z otwarciem ust i dotknięciem językiem podniebienia. Przewód akwalungu musiałem teraz znaleźć tuż za zaworem od butli i sunąc po nim dłonią dotrzeć do ustnika, który włożyłem do ust i wydmuchałem powietrze z płuc oraz wodę z ust, pomagając sobie przyciskiem przy ustniku. Kolejne ćwiczenie polegało na uniesieniu maski, tak aby dostała się do niej woda, a potem uchylając jej dolną część wydmuchać powietrze, tak by wyparło ono wodę spod maski. Tutaj miałem mały problem, ponieważ woda dostała mi się do nosa i przez kilka sekund spanikowałem przyspieszając oddech. Ana jednak uspokoiła mnie nakazując głębokie i spokojne oddychanie. Za chwilę spróbowałem ponownie, tym razem poszło mi lepiej. Ćwiczenia zaliczone, to teraz możemy zejść głębiej pod powierzchnię. Popłynęliśmy w stronę skałek, gdzie tętniło oceaniczne życie. Mnóstwo kolorowych rybek przepływało tam i z powrotem skubiąc co chwilę skały. Po chwili zaczęliśmy zanurzać się coraz głębiej. Ana obserwowała mnie, gdyż miałem pokazać jeśli coś będzie nie tak. Niestety zacząłem odczuwać ból w okolicach uszu. Próbowaliśmy wolniej, wznosząc się o pół metra do góry i zanurzając się ponownie. Niestety ból narastał. Dlatego nie schodziliśmy już wiele niżej niż 8m głębokości, podziwiając rybki i inne organizmy przepływające w większych i mniejszych chmarach. Niektóre z ryb były znacznych rozmiarów. Wynurkowaliśmy kilka rozgwiazd i muszli ślimaków. Ana pokazała mi kilka koralowców, murenę oraz kraba o cieniutkich odnóżach. Wzięliśmy go w dłonie. Bardzo przyjemnie kół swoimi odnóżami. Po około godzinie nurkowania zaczęliśmy się wynurzać, bo nasze butle dobiły do alarmującego poziomu powietrza. Po wynurzeniu na powierzchnię powoli dopłynęliśmy do wyjścia wykutego w nabrzeżu, rozmawiając po ponad godzinie ciszy. Musiałem przemyć sobie twarz, ponieważ miałem delikatną stróżkę krwi przy nosie oraz sporo „glutów” 😉 Troszkę sponiewierany przez ból w okolicach uszu, ale szczęśliwy zdjąłem z siebie cały osprzęt. Zebraliśmy się do domu, gdzie po prysznicu i chwili relaksu udaliśmy się zjeść coś na miasto. Po drodze zgarnęliśmy Patricka, couchsurfera z Niemiec, którego jak się później okazało przywiozła kobieta, która ma być moim hostem na północy Lanzarote. Ja jednak jej nie rozpoznałem, poza tym wydała się jakaś dziwna. Było już dość późno, ale pojechaliśmy do jednego z teleclubów w San Bartolome, gdzie zawsze do późna można coś zjeść. Postanowiłem tym razem zaszaleć, zamawiając tradycyjne i lokalne potrawy: Lapas, vieja al grill, papas arrugas, queso de cabra frito con mojo y mermelada. Po sytej uczcie kelner zaproponował nam po strzale mocniejszego alkoholu, na koszt lokalu. Jest to tutaj w wielu miejscach codzienną praktyką. Nie mogliśmy się na nic zdecydować, więc rozlał po jednym kieliszku: ronmiel, vodka caramelo, licor de moras. Kieliszki kilka razy wędrowały z rąk do rąk, dzięki czemu spróbowaliśmy wszystkiego. Ronmiel piłem już wcześniej i bardzo mi smakował, teraz posmakowały mi pozostał dwa alkohole. Już wiem czym zastąpię w bagażu 3kg namiot zakupiony na carboocie w UK za 3GBP :D. Pojechaliśmy do domu, gdzie przez 2 godzinki jeszcze z Patrickiem rozmawialiśmy o tym co zwiedziliśmy na wyspie i doradzaliśmy sobie nawzajem. Dzisiaj spaliśmy w jednym łóżku, ale jest bardzo duże i każdy miał swój śpiworek, więc proszę sobie nie myśleć o tych sprawach 😉

27 sierpnia – San Bartolome, Tinajo i Park Narodowy Timanfaya

Wstałem około 8:30, za chwilę usłyszałem budzik Any z zostawionej w salonie komórki, w postaci upierdliwego koguta. Ana wstała dopiero za drugim budzeniem budzika. Ja w międzyczasie zjadłem musli na śniadanie i przygotowałem się do wyjścia. Wyszedłem z domu około 10:30, piorąc wcześniej ręcznie gacie i skarpety, bo zaczynały mi się kończyć. Do centrum San Bartolome doszedłem w kilkanaście minut. Obszedłem stare miasto i poszedłem w stronę drogi prowadzącej do Tinajo. Przy drodze zaopatrzyłem się w sklepie w mini bananki. Niestety nie miałem szczęścia z łapaniem stopa, przeszedłem jakieś 6km zanim mi się udało. Miła kobieta podwiozła mnie do Tinajo, gdzie zaszedłem do pierwszego baru i zamówiłem bocadillo z nadzieniem ze świniaka. W barze siedziało kilku mężczyzn, popijając piwo lub kawę. Za chwilę ledwo powłócząc nogami przyszedł o kuli starszy mężczyzna, który rozmienił 5EUR i poszedł grać na stojącej przy ścianie maszynie. Po chwili zrobił to samo z 20EUR, ale tym razem miał szczęście, bo monety posypały się z maszyny i wrócił z plikiem do baru, gdzie barman wymienił je na 100EUR. Dokończyłem swoje bocadillo i wziąłem na wynos drugie, przyda się podczas wędrówki po parku. Szedłem chodnikiem w stronę drogi do Yaiza. Zaszedłem do „supermarkietu” i kupiłem orzeszki, ciastka i jabłko na później. Po około kilometrze napotkałem na tablice informujące że jest tu główna siedziba władz Parku Narodowego Timanfaya. Poszedłem tam i zadałem kilka pytań, a także wziąłem darmową mapkę. W parku na mapie wyodrębniony jest zielonym kolorem obszar ochrony ścisłej, w którym mamy 4 ścieżki do wyboru:
– Paseo en dromaderio (różowa) – bardzo krótka, na której niewiele zobaczycie, ale przejedziecie się wielbłądem;
– Ruta de Los Volcanes (żółta) – to trasa którą pokonacie autokarem, zatrzymującym się w kilku miejscach, ale z niego nie wysiądziecie aż do końca wycieczki, podróż urozmaicona jest przez lektora, który opowiada historię tego miejsca w językach hiszpańskim, angielskim i niemieckim, koszt 8EUR;
– Ruta de Termesana (zielona) – to kilkugodzinna wędrówka po południowym odcinku terenu ścisłego, możliwa do zrobienia jedynie z przewodnikiem w poniedziałki, środy i piątki, start o 9:00 z Centro de Visitantes de Mancha Blanca;
– Ruta del Litoral (niebieska) – to 5h wędrówka po wybrzeżu, możliwa do zrobienia z przewodniekiem, albo na własną rękę, która rozpoczyna się z Playa del Paso na południu albo Playa de la Madera na północy parku.
Podziękowałem uprzejmej pani za informację i powędrowałem w kierunku Yaiza. Dopiero po 4km złapałam stopa. Tym razem była to para Włochów podróżująca z 3-letnim synkiem. Podjechaliśmy do Centro de Visitantes de Mancha Blanca, gdzie wzięliśmy mapkę dla nich i zadaliśmy jeszcze kilka pytań. Kobieta w informacji zaproponowała również kilka ścieżek poza ścisłym rezerwatem. Zdecydowaliśmy że najpierw zrobimy Ruta de Los Volcanes. Pojechaliśmy zatem do El Taro, gdzie kupiliśmy bilety i ustawiliśmy się w kolejce samochodów czekających na wjazd na parking przy Islote de Hilario. Po około 20 minutach zostaliśmy przepuszczeni i po zaparkowaniu samochodu poszliśmy w stronę autokaru. Niestety ten uciekł nam sprzed nosa, ale podstawiony był następny, który wyruszył po 5 minutach jak tylko ludzie go zapełnili. Przejazd krętą drogą wokół najbardziej aktywnej wulkanicznie części wyspy trwał około 40 minut. Timanfaya ma w sobie jakąś energię, a krajobraz wygląda magicznie, wręcz nieziemsko. Guańczowie wierzyli że procesy wulkaniczne to nic innego jak sprawka diabła Timanfaya, który stał się symbolem parku. Po zakończeniu wycieczki poszliśmy do restauracji El Diablo, zobaczyć jak kucharz piecze kurczaki na wulkanie. Jest tam pomieszczenie z otworem średnicy około 2m na którym rozłożony jest ruszt z mięsem, a z wewnątrz wydobywa się gorące powietrze. Przy restauracji pracownicy parku robią jeszcze dwa pokazy. Wrzucają suche krzewy do niewielkiego otworu, które po chwili zapalają się, oraz wlewają wodę do specjalnych syfonów, które kończą się głęboko pod ziemią. Woda za chwilę wystrzela w postaci słupa gorącej pary, niczym gejzer. W restauracji Włosi zamówili jakąś przekąskę, ja wziąłem piwo i zjadłem kupione wcześniej na wynos bocadillo. Wsiadamy do auta i jedziemy poza ścisły obszar parku, w kierunku Tinajo, gdzie jest ciekawa ścieżka wzdłuż kalder, na które można wejść. Na parkingu pożegnałem się z nimi, i ruszyłem półbiegiem przez nierówną i krętą ścieżkę na Caldera de Montana Blanca. Wokół mnie same pola lawy, a na horyzoncie kilka wulkanicznych stożków. Dobiegając do kaldery zobaczyłem grupkę ludzi wchodzącą na mniejszą kalderę która jest przed Montana Blanca, poszedłem jednak dalej, po czym zacząłem wspinać się pionowo po kalderze od strony południowej. Niestety filmik który chciałem nagrać lekko się nie udał, bo nie zdjąłem wieczka od obiektywu ;/ Ale co moje to moje, bo z kaldery rozpościerał się super widok na okoliczne pola lawy i wulkaniczne stożki. Wspinaczki nie koniec, bo jestem na jednej z niższych części kaldery, poszedłem zatem obrzeżem w kierunku zachodnim. Wiatr wzmagał na sile im wyżej wchodziłem, także musiałem trzymać czapkę, żeby jej nie stracić, do czego prawie doszło kawałek niżej. Po kilkunastu minutach wspinaczki i walki z wiatrem, mijając grupkę obchodzącą kalderę z drugiej strony, doszedłem do najwyższego punktu, który jest zaledwie 167m n.p.m. Ze szczytu rozpościera się ciekawa panorama na ulokowany w zachodnim kierunku rezerwat ścisły, który wczoraj po części zwiedziłem. Co chwilę kłębią się tu chmury, które szybko odpływają przyciągając nowe. Ścieżka prowadziła dalej na około kaldery, dlatego postanowiłem zejść z niej pionowo w kierunku północnym, co jednak było nie lada wyzwaniem, bo łatwo było o poślizgnięcie. Mniej więcej w połowie drogi zaliczyłem „koziołka”, na szczęście skończyło się tylko zadrapaniami przedramienia, łokcia i łydki. Ranki szybko przemyłem wodą i te największe na ręce zabandażowałem, żeby ochronić ją przed nawiewającym przez wiatr piaskiem. Doszedłem do najbliższej ścieżki, która właściwie była drogą szeroką na jeden pojazd i poszedłem nią dalej na północ, mijając po lewej stronie rezydencję, którą ktoś sobie wybudował pod kalderą. Gdy droga rozdzielała się udałem się na wschód, a potem odbiłem na ścieżkę biegnącą na północ. Wokół mnie tylko pola zastygłej lawy. Po około godzinie czasu doszedłem do Playa de La Madera, gdzie zatrzymałem się na krótki odpoczynek i przekąszenie bananów, jabłek i ciastek. Niestety było już po 18, więc trochę za późno na wędrówkę niebeskim szlakiem Ruta del Litoral, prowadzącym wzdłuż wybrzeża obszaru ścisłej ochrony. Dlatego po odpoczynku ruszyłem w drogę powrotną do Tinajo, łapiąc stopa po kilkuset metrach marszu. Do następnego skrzyżowania szutrowych dróg podwiozła mnie para z Niemiec (właściwie to Macedończyk – Dushko i Polka – Magda mieszkający w Niemczech), która objeżdżała właśnie park samochodem. Magdy akcent był zniemczony, bo mieszkała niemal od urodzenia w Niemczech, ale i tak dobrze było zamienić kilka słów po polsku. Podziękowałem za podwózkę i powędrowałem dalej wśród pól lawy i powoli zachodzącego słońca. Stożki wulkaniczne, wystające wokoło i na horyzoncie miały teraz inne, cieplejsze barwy. To jest właśnie to o czym mówił Maksim, że kolory na wyspie zmieniają się w zależności od pory dnia i pogody. Samochód tędy przejeżdżał średnio co 15 minut, ciągnąc za sobą tuman kurzu. Po około 40 minutach udało mi się złapać następnego stopa. Tym razem dwóch młodych Hiszpanów, którzy biwakowali na Playa de La Madera jechało w kierunku stolicy, dlatego podwieźli mnie do samego San Bartolome. Co rusz pytali się czy palę papierosy, albo „trawę”, chyba wiem po co jechali 😉 Po drodze do Any zaszedłem do sklepu, gdzie kupiłem kilka niezbędnych rzeczy, w tym białe wino, które wypijemy dzisiaj z Aną. Objuczony wróciłem do domu, idąc na szczęście z wiatrem, który wieczorem przybierał tu zawsze na sile. Any jeszcze nie było, przyszła jakieś pół godzinki po mnie, dlatego zdążyłem wziąć prysznic i nieco ogarnąć w pokoju. Ana postanowiła ugotować nam dobry wegetariański posiłek: batata frita con limón (smażone słodkie ziemniaki z cytryną), seitan con ajo (seitan z czosnkiem) i crema de almendras (krem migdałowy). Do tego białe wino które kupiłem i hiszpańska muzyka. W miedzyczasie próbowałem nadrobić bloga, ale nie mogłem się skupić. Byłem bardzo zmęczony, bo przewędrowałem dzisiaj ok 35km. Ana wyjęła także formularze które musiałem wypełnić, ponieważ jutro po raz pierwszy w życiu będę nurkował z akwalungiem. Dobranoc.

26 sierpnia – Ensenada de Toneles i Lanzarote

Wstałem około 8:30, Christina jak zwykle przygotowywała się do pracy. Ponownie pożegnałem się z nią dziękując za dobrą zabawę. Uśmiechnęła się mówiąc że może jednak znowu dzisiaj wrócę 😉 Nie tym razem, chociaż i tak zasiedziałem się na Fuerteventurze. Sprawdziłem o której godzinie odpływa Armas z Corralejo do Playa Blanca. Jak zwykle źle zapamiętałem, bo myślałem że odpływa co 2h, a rzeczywiście odpływał o 8:00, 10:00, 16:00, 18:00 i 20:00. Postanowiłem spróbować popłynąć tym o 16:00. Gdy wstała Angela zjedliśmy śniadanie i spakowałem wszystkie moje graty. Wcześniej pytałem Angelę czy nie chce jechać na Lanzarote, bo i tak nie miałem hosta na południu wyspy więc myślałem o spaniu na plaży. Ona jednak sama nie wiedziała. Na wszelki wypadek wzięła trochę ubrań i koce. Z Costa Calma pojechaliśmy do pobliskiego La Lajita, gdzie co niedziele jest rynek na którym można kupić różne lokalne produkty, w tym kozie sery, miód, warzywa i owoce oraz rękodzieło. W La Lajita jest też ogród botaniczny w którym można zobaczyć różne odmiany kaktusów. Jest tu też możliwość przejażdżki na wielbłądzie. Kupiliśmy kilka rzeczy na rynku i udaliśmy się drogą FV-2 w kierunku Puerto del Rosario. Na jednym ze skrzyżowań odbiliśmy w prawo w wąską asfaltową dróżkę, która niebawem zmieniła się w szuter. Dojechaliśmy wyboistą drogą do tabliczki informującej że wjeżdżamy na teren rezerwatu. Po drodze minęliśmy farmę kóz i w jakieś 20 minut dojechaliśmy do plaży przy Ensenada de Toneles. Angela chciała pobiegać, ja wiedząc że dzisiaj czeka mnie sporo tułaczki z pełnym obciążeniem stwierdziłem że zwiedzę okolicę z aparatem. Umówiliśmy się za godzinkę przy samochodzie. Plaża jest tu kamienista z dość mocno wiejącym wiatrem i sporymi falami rozbijającymi się o skałki zatopione przy brzegu. Wszedłem na północny klif, potem poszedłem na południową część plaży, gdzie obserwowałem różne zwierzaki w oczkach wodnych powstałych na skałach po odpływie. Droga na tę plażę prowadzi między dwoma wzniesieniami, bardzo szerokim wąwozem, przy którego końcu jest sporo skał magmowych świadczących o pochodzeniu wyspy. Po godzinie czasu przybiegła Angela, która wzięła szybką kąpiel w oceanie. Po zjedzeniu kanapek i owoców udaliśmy się do Puerto del Rosario. Ja wsiadłem „za kółko”, bo Angela miała dzisiaj średni nastrój, a droga była uciążliwa. Pojechaliśmy na dworzec autobusowy w Puerto del Rosario, gdzie jak się okazało następny autobus do Corralejo odjeżdżał za godzinę i nie zdążyłbym na prom o 16. Angela zaproponowała mi że może mnie podrzucić do Corralejo, a ona sobie potem pojedzie na Playa del Burro, która jak mówiła jest jej ulubioną. Dojechaliśmy do portu w Corralejo około 15. Pożegnałem Angelę, dziękując za jej towarzystwo i pokazanie mi kilku magicznych miejsc, i poszedłem kupić bilet na prom. Bilet kosztował 21.60EUR, co w porównaniu z odległością jaką pokonuje prom jest niezłym zdzierstwem, bo Lanzarote oddalona jest od Fuerteventury o jakieś 8km. Tym razem na promie działał internet, ale podróż trwała jedynie 30 minut, więc wiele nie zdążyłem zrobić. Lanzarote jest bardzo dobrze widoczna z Corralejo, a po drodze na nią mija się Isla de Lobos. Wysiadłem w porcie Playa Blanca – turystycznej miejscowości na południu Lanzarote i udałem się w stronę miasta, gdzie dotarłem do punktu informacji turystycznej. Wziąłem mapkę wyspy i udałem się do pobliskiego baru wciągnąć bocadillo. W TV leciał jakiś mecz, więc ludzie w barze co rusz krzyczeli lub jęczeli. W międzyczasie zadzwoniłem do Any, mojego hosta w San Bartolome. Była na jednej z plaż na południowym wybrzeżu. Stwierdziłem że powoli pójdę w stronę wylotówki żeby złapać stopa. Ulokowałem się za rondem na drodze prowadzącej do Yaiza. Niestety przez godzinę nie złapałem nic. Zaraz za mną był przystanek, ale żaden autobus nie nadjechał. Postanowiłem zatem spróbować na innej drodze, ale po kilkuset metrach stwierdziłem że to głupi pomysł i wróciłem na tą samą drogę, tym razem poszedłem nieco wyżej za kolejne rondo. Tam minął mnie autobus jadący do Yaiza, ale za około 5 minut złapałem stopa. Moim dobroczyńcą okazał się Maksim, który urodził się w Jugosławii, ale 20 lat temu przyjechał na wyspy. Jechał do stolicy wyspy Arrecife, ale zaproponował mi że podwiezie mnie do samego San Bartolome, bo dla niego to bez różnicy. Po drodze opowiadał mi trochę o wyspie i jej historii. W San Bartolome pokluczyliśmy sporo po mieście, bo po pierwsze Ana mieszkała lekko poza miastem, a po drugie, kilka tygodni temu zmieniła się organizacja ulic i wiele uliczek teraz była jednokierunkowych. Maksim podwiózł mnie pod sam dom Any, zostawiając mi swój adres, mail i numer telefonu, oferując mi swoją pomoc jeśli będę takowej potrzebował. Powiedział też, że ma wolne mieszkanie w San Bartolome, więc jeśli teraz będę potrzebował albo kiedykolwiek będę chciał znów przylecieć na Lanzarote, dostanę klucze do mieszkania i będę mógł zostać jak długo zechcę. Złoty człowiek! Pożegnałem go serdecznie i w oczekiwaniu na Anę, która jeszcze nie wróciła, uzupełniałem bloga. Miejsce to jest położone około 1km od ścisłych zabudowań San Bartolome, pod kalderą, z której kiedyś wydobywała się lawa. Piździ tu jak w kieleckim, albo jeszcze gorzej! Zrobiło mi się chłodnawo, bo słońce zaszło za horyzont, którego tutaj nie było widać, bo przysłonięty jest przez kalderę. No i ten cholerny wiatr! Po około 30 minutach przyjechała Ana. Ana jest pół Niemką (rysy twarzy), pół Hiszpanką (figura) i wegetarianką. Miszka przy miejscu w którym pracuje, z psem i kotem, który ma 3 miesiące i za dużo energii. Ana oprowadziła mnie po mieszkaniu i po rozłożeniu rzeczy w pokoju gościnnym wieczór spędziliśmy w salonie rozmawiając i popijając herbatę. Uzupełniłem troszkę bloga, popatrzałem na mapę wyspy i zdecydowałem, że jutro będę buszował po Parku Narodowym Timanfaya.