28 sierpnia – El Golfo, Los Hervideros, Salinas de Janubio, Playa de Papagayo i nurkowanie przy Playa del Chica

Dzisiaj w planie jest wiele do zwiedzenia, jednak muszę uwinąć się przed 17:00, bo jestem umówiony z Aną w Puerto del Carmen. Zanim się jednak wygrzebałem było już około 10:30. Bardzo szybko złapałem stopa. Starszy mężczyzna podwiózł mnie do Tias, skąd idąc drogą w kierunku Yaiza złapałem kolejnego stopa. Niemka w sile wieku jechała starym kabrioletem do pracy w Playa Blanca. Podwiozła mnie do Salinas de Janubio, po drodze opowiadając co warto w okolicy zobaczyć. Porozmawialiśmy też trochę po niemiecku. W Salinas de Jenubio jest niewielka zatoczka, przy której zbudowano tarasy wodne służące do pozyskiwania soli z wody morskiej. Przy drodze jest punkt widokowy, ale stwierdziłem że pójdę nieco dalej, na same tarasy, żeby zrobić ciekawsze zdjęcia. Oczywiście jest tutaj też sklepik w którym można kupić sól i pamiątki. Z Salinas de Janubio wybrałem się drogą prowadzącą w kierunku El Golfo. Po 5 minutach marszu złapałem stopa. Trzy młode Kanaryjki z Teneryfy, La Palmy i El Hierro jechały do Los Hervideros. Było sporo śmiechu, bo one mówiły po angielsku tak jak ja po hiszpańsku. W Los Hervideros nie ma nic spektakularnego, ale że jest po drodze do El Golfo można się tu na chwilę zatrzymać. Są tutaj podwodne groty i ciekawe nadwodne formacje w postaci skał i niewielkich klifów, o które przy wietrznej pogodzie i dużych falach rozbija się z hukiem woda. Po 5 minutach ruszyłem drogę w stronę El Golfo, podziwiając po prawej stronie pola lawy oraz stożki wulkaniczne Parku Narodowego Timanfaya. Okolica była na tyle ciekawa, że nie śpieszyłem się z łapaniem stopa, ale po około 10 minutach usłyszałem trąbienie. To trzy Hiszpanki jechały do El Golfo i tak mnie polubiły że postanowiły mnie znowu podwieźć. Po drodze znowu śmieszne teksty i żarty. El Golfo jest niewielką miejscowością z której w zasadzie rozpoczyna się niebieski szlak wybrzeżem obszaru ściśle chronionego parku Timanfaya – Ruta de Litoral. Przy El Golfo jest Lago de los Clicos – jezioro o bardzo intensywnie zielonym kolorze, położone na plaży, 50m od brzegu morskiego. W rzeczywistości Lago de los Clicos nie jest jeziorem a laguną, zasilaną przez wody oceanu, a intensywnie zieloną barwę nadają mu algi żyjące na jego dnie. Zatoka w której jest 300 metrowa plaża z wystającymi skałami jest pozostałością krateru wulkanicznego, którego ściany również mają ciekawy wygląd. Dziewczyny poprzestały na obejrzeniu jeziora i dna krateru (zatoki) z punktu widokowego, natomiast ja zszedłem na dół, żegnając je buziaczkami i dziękując za podwózkę. Przeszedłem się dnem krateru (plażą) i po wyjściu na ulicę wracałem drogą próbując łapać stopa. Tym razem niewiele samochodów przejeżdżało i żaden się nie zatrzymał, aż do Los Hervideros, gdzie prawie doszedłem i gdzie zatrzymała się młoda niemiecka para, bardzo dobrze mówiąca po angielsku. Zabrali mnie do Playa Blanca, po drodze opowiadałem im trochę moje przygody. W Playa Blanca poszedłem kupić sobie coś słodkiego do picia, bo potrzebowałem kalorii. Idąc wzdłuż wybrzeża przysiadłem w cieniu palmy daktylowej i zjadłem przygotowaną wcześniej bułkę z żółtym serem oraz jabłko, popijając zimną „kokakolą”. Szedłem dalej wzdłuż wybrzeża Playa Blanca, mijając restauracje i port dla żaglówek. Wdrapałem się na klif i szedłem dalej docierając do Punta de Aquila napotykając po drodze Castillo de las Coloradas – niewielką wieżę strażniczą na klifiastym cypelku. W kierunku wschodnim rozpościerał się widok na Playa Blanca, natomiast w kierunku zachodnim na Playa del Papagayo i Punta del Papagayo. Szedłem właśnie w tym kierunku, podziwiając różnobarwne nadwodne formacje skalne wyrastające spod stromych klifów. Po około pół godziny stwierdziłem że nie dotrę do Playa del Papagayo, bo na 17 byłem umówiony z Aną w Puerto del Carmen. Dlatego odbiłem od wybrzeża na północ i szedłem wzdłuż wyschniętego koryta tymczasowej rzeczki. Doszedłem do punktu kontrolnego przy drodze do Punta del Papagayo. Aby wjechać na teren plaży trzeba zapłacić, albo przejść się wzdłuż wybrzeża. Powędrowałem szutrową drogą na wschód, łapiąc za kilkanaście minut stopa. Do Femes podwiozła mnie starsza para anglików. Dobrze było usłyszeć „dobry” akcent z Manchesteru. W Femes zaszedłem do baru, gdzie zamówiłem bocadillo ze „świniną” i „kolę”. Po posiłku udałem się chodnikiem w kierunku Puerto del Carmen. Po kilkunastu minutach złapałem stopa. Do Puerto del Carmen podwiózł mnie Kanaryjczyk w moim wieku, dobrze władający angielskim. Wybierał się właśnie na jacht do kolegów, gdzie czekała impreza. Pożegnałem go serdecznie, dziękując za podwózkę i udałem się na Playa del Chica. Ana spóźniła się 30 minut, bo dzień wcześniej poprosiła ją koleżanka o nurkowanie z rodziną. Ana jest instruktorem nurkowania. Jak mi później powiedziała to było dla niej koszmarne doświadczenie, bo ci starsi ludzie bardzo bali się wody i już na powierzchni mieli ataki paniki. Zanim zeszliśmy na plażę Ana wytłumaczyła mi z czego składa się akwalung i co będziemy robić pod wodą. Ubrałem piankowy kombinezon i buty, pas z 10kg obciążeniem oraz kamizelkę z akwalungiem. Maskę i płetwy wziąłem pod pachę. Tak obciążeni poszliśmy na plażę, gdzie zeszliśmy do wody, założyliśmy maski i płetwy. Pierwszy test polegał na oddychaniu przez akwalung z twarzą zanurzoną w wodzie. Potem popłynęliśmy przy powierzchni na 2m głębokości gdzie zeszliśmy na dno, powoli regulując ciśnienie w uszach zatykaniem nosa. Tutaj Ana przeprowadziła ze mną kolejne ćwiczenia, najpierw pokazując mi co mam robić, potem dając znak do mojej próby. Najpierw musiałem wyjąć ustnik akwalungu z ust i pozwolić my swobodnie odpłynąć, aby następnie kolistym ruchem ramienia znaleźć go rurkę od niego przy ciele i włożyć go do ust wydmuchując odrobinę wody która dostała się przy okazji do ust. Następnie podobne ćwiczenie, tym razem z otwarciem ust i dotknięciem językiem podniebienia. Przewód akwalungu musiałem teraz znaleźć tuż za zaworem od butli i sunąc po nim dłonią dotrzeć do ustnika, który włożyłem do ust i wydmuchałem powietrze z płuc oraz wodę z ust, pomagając sobie przyciskiem przy ustniku. Kolejne ćwiczenie polegało na uniesieniu maski, tak aby dostała się do niej woda, a potem uchylając jej dolną część wydmuchać powietrze, tak by wyparło ono wodę spod maski. Tutaj miałem mały problem, ponieważ woda dostała mi się do nosa i przez kilka sekund spanikowałem przyspieszając oddech. Ana jednak uspokoiła mnie nakazując głębokie i spokojne oddychanie. Za chwilę spróbowałem ponownie, tym razem poszło mi lepiej. Ćwiczenia zaliczone, to teraz możemy zejść głębiej pod powierzchnię. Popłynęliśmy w stronę skałek, gdzie tętniło oceaniczne życie. Mnóstwo kolorowych rybek przepływało tam i z powrotem skubiąc co chwilę skały. Po chwili zaczęliśmy zanurzać się coraz głębiej. Ana obserwowała mnie, gdyż miałem pokazać jeśli coś będzie nie tak. Niestety zacząłem odczuwać ból w okolicach uszu. Próbowaliśmy wolniej, wznosząc się o pół metra do góry i zanurzając się ponownie. Niestety ból narastał. Dlatego nie schodziliśmy już wiele niżej niż 8m głębokości, podziwiając rybki i inne organizmy przepływające w większych i mniejszych chmarach. Niektóre z ryb były znacznych rozmiarów. Wynurkowaliśmy kilka rozgwiazd i muszli ślimaków. Ana pokazała mi kilka koralowców, murenę oraz kraba o cieniutkich odnóżach. Wzięliśmy go w dłonie. Bardzo przyjemnie kół swoimi odnóżami. Po około godzinie nurkowania zaczęliśmy się wynurzać, bo nasze butle dobiły do alarmującego poziomu powietrza. Po wynurzeniu na powierzchnię powoli dopłynęliśmy do wyjścia wykutego w nabrzeżu, rozmawiając po ponad godzinie ciszy. Musiałem przemyć sobie twarz, ponieważ miałem delikatną stróżkę krwi przy nosie oraz sporo „glutów” 😉 Troszkę sponiewierany przez ból w okolicach uszu, ale szczęśliwy zdjąłem z siebie cały osprzęt. Zebraliśmy się do domu, gdzie po prysznicu i chwili relaksu udaliśmy się zjeść coś na miasto. Po drodze zgarnęliśmy Patricka, couchsurfera z Niemiec, którego jak się później okazało przywiozła kobieta, która ma być moim hostem na północy Lanzarote. Ja jednak jej nie rozpoznałem, poza tym wydała się jakaś dziwna. Było już dość późno, ale pojechaliśmy do jednego z teleclubów w San Bartolome, gdzie zawsze do późna można coś zjeść. Postanowiłem tym razem zaszaleć, zamawiając tradycyjne i lokalne potrawy: Lapas, vieja al grill, papas arrugas, queso de cabra frito con mojo y mermelada. Po sytej uczcie kelner zaproponował nam po strzale mocniejszego alkoholu, na koszt lokalu. Jest to tutaj w wielu miejscach codzienną praktyką. Nie mogliśmy się na nic zdecydować, więc rozlał po jednym kieliszku: ronmiel, vodka caramelo, licor de moras. Kieliszki kilka razy wędrowały z rąk do rąk, dzięki czemu spróbowaliśmy wszystkiego. Ronmiel piłem już wcześniej i bardzo mi smakował, teraz posmakowały mi pozostał dwa alkohole. Już wiem czym zastąpię w bagażu 3kg namiot zakupiony na carboocie w UK za 3GBP :D. Pojechaliśmy do domu, gdzie przez 2 godzinki jeszcze z Patrickiem rozmawialiśmy o tym co zwiedziliśmy na wyspie i doradzaliśmy sobie nawzajem. Dzisiaj spaliśmy w jednym łóżku, ale jest bardzo duże i każdy miał swój śpiworek, więc proszę sobie nie myśleć o tych sprawach 😉

Dodaj komentarz