17 sierpnia – Rocque Nublo i górzysty środek wyspy

Dzisiaj dzięki uprzejmości Sergio zwiedzę centrum wyspy. Na śniadanie usmażyłem naleśniki z ciasta które zostało wczoraj. Za nadzienie posłużyły mi gruszki, banan, nektaryny, sok z cytryny, miód i kandyzowane mleko. Po śniadaniu spakowałem się, bo dzisiaj śpię w innym miejscu. Zanim pojechaliśmy w góry, wstąpiliśmy do Decathlonu, gdzie na reszcie zdobyłem 10 sztuk haków do namiotu (za które zapłaciłem 4EUR, to chyba więcej niż zapłaciłem za namiot :P). Po zakupach jazda w góry. Sergio wybrał specjalnie jedną z wąskich dróżek, bo po takich mu się lepiej jeździ. Poza tym widoki z jednej strony na oddalające się Las Palmas, a z drugiej strony na coraz bliższe góry, były rewelacyjne. Zatrzymaliśmy się na kilku punktach widokowych, a widoczność dzisiaj była zaskakująco dobra. Kaktusy rosnące na zboczach ustąpiły pojawiającym się drzewom. Najpierw pojechaliśmy na Pico de Las Nieves (1949m n.p.m.), który jest terenem wojskowym i ustawiono na nim radar. Natomiast z pobliskiego punktu widokowego rozpościera się piękna panorama na południe i wschód wyspy, a w oddali bardzo dobrze widoczna Teneryfa z górującym el Teide. Bardzo dobrze się tu czuję, ponieważ droga prowadzi przez las sosnowy, a dość intensywny zapach żywicy i chłodne powietrze relaksują w tak uaplny dzień jak dzisiaj. Z najwyższego szczytu Gran Canarii udaliśmy się w stronę Roque Nublo (1811m n.p.m.). Samochód zostawiliśmy na parkingu i udaliśmy się w krótką wspinaczkę. Momentami było stromo, ale to czysto rekreacyjna wycieczka. Po drodze mijamy sterczącą skałę nazywaną mnichem, która faktycznie przypomina postać przygarbionego człowieka. Wspięliśmy się na szczyt, w postaci ściętego stożka, na którym są jeszcze 2 skały. Ta mniejsza nazywana jest żabą, a większa to Roque Nublo, która z daleka wygląda na znacznie mniejszą niż jest w rzeczywistości, bo ma ponad 80m wysokości. Pod skałą rzucającą przyjemny cień, zrobiliśmy odpoczynek i zjedliśmy kanapki i owoce. Zanim opuściliśmy to miejsce, poszliśmy bardzo wąskim i niepewnym przejściem na północno-zachodnią wystawę skały, z której rozpościerał się niesamowity widok (w tle dalej widoczny najwyższy szczyt Hiszpanii – el Teide). Niestety przejście wokół Nublo jest niemożliwe, a przynajmniej bardzo niebezpieczne, dlatego wróciliśmy tą samą drogą i udaliśmy się na płaskowyż. W tym miejscu dzisiaj ma być event couchsurfingowy, połączony z innym. Miał być nocleg na płaskowyżu i oglądanie deszczu meteorytów, ale niestety plany uległy zmianie, więc zrezygnowałem z uczestnictwa. Zeszliśmy na dół, skąd Sergio miał mnie zawieść do Tejeda, bo miałem jechać autobusem do mieszczącego się na południu Maspalomas. Jednakże po drodze zaproponował mi że zawiezie mnie do Maspalomas (ostatni autobus odjeżdżał stąd za 30 minut, o 18:00), a wcześniej pojedziemy do wioski w której mieszkali jego dziadkowie i gdzie często spędzał czas jak był dzieckiem – El Espinillo, leżąca kawałek od Tejeda. Do wioski wiedzie kręta i wąska dróżka, na której leży asfalt w idealnym stanie, miejscami jednak nie ma barierek, więc jeśli ktoś wypadnie z trasy, leci w dół. W wiosce mieszka obecnie niewielu ludzi, większość przyjeżdża tylko na weekendy. Okazuje się że w domku dziadków Sergio jest w ten weekend wujek. Najpierw jednak zachodzimy do sąsiadów, którzy chyba jako jedynie są tutaj przez większość roku. Poczęstowali nas chłodnym napojem i po kilku minutach konwersacji idziemy do domku dziadków Sergio. Otwiera ciocia, która zaskoczona jest wizytą i na początku nie poznaje Sergio. Znowu zimne napoje, chwila pogawędki, ale wychodzimy na 15 minut. Sergio oprowadził mnie po okolicy. Nawet kaktusy tu więdną. Całe chaszcze opuncji są przywiędnięte, ponieważ w tę zimę prawie wcale nie padał deszcz. Po powrocie zostajemy poczęstowani zimnym arbuzem i owocami opuncji – tuno. Domek zbudowany był po części w jaskini, co jest jeszcze widoczne w postaci głazów wystających ze ścian. Do ostatniego pomieszczenia prowadzą bardzo niskie drzwi – mają mniej niż 150cm wysokości. Dziękując za gościnę opuszczamy tą maleńką wioskę i udajemy się w drogę do Maspalomas, zatrzymując się po drodze przy punkcie widokowym. Sergio zostawia mnie na dworcu autobusowym w Maspalomas. Spędziłem z nim na prawdę kilka świetnych dni, pełnych żartów i wzajemnego uczenia się słówek w naszych językach.
Po kilkunastu minutach na dworzec przyjeżdżają po mnie Ina i Gigi, którzy przy okazji zakupów w pobliskim markecie oszczędzą mi tłuczenia się z ciężkim bagażem. Ina jest Norweżką, natomiast Gigi (Gregory) jest Słoweńcem, na co dzień pracującym jako nurek, w centrum nurkowym przy jednym z hoteli. Mijając Puerto Rico, jedziemy do Tauro. Większa część drogi prowadzi autostradą, mijamy też kilka tuneli wydrążonych w skałach. Moi gospodarze mieszkają w spokojnej okolicy, przy polu golfowym, a do morza jest jakieś 300m. Wieczór spędziliśmy przy piwku i opowieściach.

11 sierpnia – el Teide, part II

Niestety nie spałem dobrze. Właściwie to nie wiem czy w ogóle spałem. Była to jedna z najdziwniejszych nocy w moim życiu. Miałem dziwne sny, w półjawie półśnie, kręte uliczki, szukanie drogi, jakieś światłą. Co chwilę przekręcałem się z boku na bok. Piętrowe łóżko skrzypiało, ktoś czasami pochrapywał. Jakby tego było mało, w pokoju przy samym suficie, podwieszone nad drzwiami była lampa, która po zgaszeniu przechodziła w tryb nocny/awaryjny. Mogłem się położyć głową w jej stronę, ale nie przemyślałem tego. Dlatego dodatkowo ów wątłe światełko uczestniczyło w moich dziwnych snach.
Główna idea tego schroniska jest taka, aby umożliwić ludziom wejście na szczyt tuż przed wschodem słońca. Jest to też możliwe bez schroniska, ale trzeba całą drogę z Montana Blanca pokonać z latarką w ciemności, czyli należałoby zacząć wspinaczkę po północy. Nastawiłem budzik na 5:00, tak doradził opiekun schroniska. Jednak ze względu na problemy ze snem i odgłosy, które zaczęły dobiegać z korytarza, zwlekłem się z łóżka o 4:30. Byłem nieprzytomny. Oczywiście syndrom terminatora nie odpuścił (przekrwione oko), co było oznaką potężnego zmęczenia. Poszedłem do łazienki przemyć sobie twarz wodą i wyjrzałem na zewnątrz. Było ciemno, niebo dalej gwiaździste, a termometr wskazywał 8 stopni Celsjusza. Poszedłem do kuchni spróbować zjeść cokolwiek. Zdecydowałem się na musli z mlekiem, bo na kanapki nie mogłem patrzeć. Jacyś mili ludzie poczęstowali mnie też makaronem z sosem pomidorowym. Skusiłem się na odrobinę, ale wręcz wymuszałem na sobie jedzenie. Zgarnąłem wszystkie rzeczy z pokoju, ubrałem długie spodnie i bluzę, założyłem też rękawiczki do ćwiczeń, które miałem ze sobą, przygotowałem latarkę, spakowałem plecak i poczekałem chwilę w holu. Hiszpanie dopiero wstali. Postanowiłem jednak nie czekać na nich, pamiętając wczorajsze problemy z wejściem z moim ciężkim plecakiem, nie chciałem się spóźnić na wschód słońca. Wyruszyłem zatem z jakąś inną grupką, która po pewnym czasie została w tyle. Po drodze minąłem też innych ludków, którzy … palili „maryśkę” 😀 Droga była stroma, a miejscami nawet bardzo. Wokół ciemność, przez większość drogi byłem tylko ja i światło latarki. Czasami kogoś dogoniłem, albo ktoś mnie. Było chłodno, ale po pewnym czasie zacząłem się pocić. Stwierdziłem zatem, że muszę iść wolniej, żeby nie być mokrym. Poskutkowało! Dobrałem sobie takie tempo że nie pociłem się i dzięki czemu robiłem też mniej krótkich postojów, bo jednak co jakiś czas oddech stawał się bardzo szybki, a tętno w zasadzie wysokie było przez cały czas. Mimo że źle się z tym czułem, bo szedłem jak powłóczący nogami zombie, to nie miałem wyboru. Im wyżej tym coraz bardziej dało się odczuć powiew zimnego wiatru. Na tym też polegała sztuka, żeby nie być na szczycie zbyt szybko przed wschodem, bo z tego co opowiadał Antonio można bardzo zmarznąć. Jednak jeśli wchodzi się po raz pierwszy, nie wiadomo dokładnie za ile ów szczyt będzie 🙂 Coraz częściej dało się też odczuć ostry zapach siarki w powietrzu. Po jakimś czasie doszedłem do rozstaju ścieżek, gdzie szlak nr 7 kończył się a zaczynał nr 11 – ruta Mirador de la Fortelaza. Dogoniłem także dwie dziewczyny, za którymi przez jakiś czas szedłem. Jedna z nich potknęła się. Całe szczęście skończyło się tylko na zbitym i zdartym kolanie. Szlak momentami łagodniał, aby nawet prowadzić nieco w dół. Po kilkunastu minutach doszedłem do miejsca w którym zatrzymuje się kolejka linowa. Odbijam w szlak numer 10 – ruta Telesfero Bravo, a stąd już tylko około 170m wysokości na szczyt. Zaczyna świtać, mam obawy czy zdążę. Idąc powtarzam sobie że powoli, ale ciągle coraz wyżej. Zacząłem nawet liczyć kroki po hiszpańsku, ale szybko z tego zrezygnowałem, bo chyba jeszcze bardziej mnie to męczyło. Chyba zacząłem narzucać sobie znowu zbyt szybkie tempo, bo czułem że nie wyrabiam. Przystanąłem pochyliwszy się, a mijający mnie człowiek zapytał, czy wszystko w porządku. Odparłem że tak. Minął mnie, a ja za kilka minut ruszyłem dalej. Było już na tyle jasno że mogłem wyłączyć latarkę. Nagle zobaczyłem ludzi siedzących na skałach. Nie mogłem uwierzyć że to już tu. Ostatnie 20 metrów pokonałem szybkim krokiem – na finiszu zawsze należy dać z siebie wszystko. Zdobyłem szczyt o 7:07. Wiało niemiłosiernie, po kilku minutach odczułem dreszcze, dlatego założyłem kurtkę przeciwwietrzną. Wszędzie było czuć siatkę. Na skałach były tez skrystalizowane wykwity. Co jakiś czas unosiła się też para wydobywająca się z otworów między skałami – wulkan dawał znać o sobie. Ludzie chowali się za skałami w oczekiwaniu na wschód słońca, przytuleni do siebie lub opatuleni śpiworami. Widok z góry niesamowity. Z daleka, po drodze, jeszcze w ciemności, można było dostrzec migoczące światełka okolicznych miast, w końcu szczyt wulkanu oddalony jest zaledwie o około 10km od morza w najbliższym mu miejscu. Teraz niestety morze spowite było chmurami, ale i tak widok był świetny. Chmury tworzyły miejscami coś na kształt fal. To jest to o czym wcześniej opowiadał i co pokazywał Antonio, morze chmur, które idealnie falowały na materiałach timelapse. Dodatkowo efekt psuła kalima, która niestety wiała od wczoraj. W końcu słońce zaczęło wolno wychodzić zza chmur. Po kilku minutach cała tarcza jaśniała po wschodniej stronie wulkanu, natomiast po zachodniej stronie, powoli zaczął się pojawiać efekt o którym opowiedział mi Antonio. Właściwie nikt ze zgromadzonych temu się nie przyglądał. Większość ludzi zaczęła schodzić ze szczytu kilka minut po wzejściu słońca. Na horyzoncie, w dość zagadkowy sposób, zaczął pojawiać się cień wulkanu w postaci piramidy. Podzieliłem się informacją o tym z gościem, który właśnie zamierzał opuścić szczyt. Był bardzo podekscytowany tym zjawiskiem i szczerze dziękował za to że mu o tym powiedziałem. Po kilkunastu minutach stwierdziłem że wystarczy odpoczynku i pora schodzić. Schodziło się łatwiej, pod względem kondycyjnym, jednakże stawy znacznie mocniej dostawały „po dupie”. Także gorzej było pod względem bezpieczeństwa, bo drobna pomyłka mogła skutkować wypadnięciem ze ścieżki, a o poślizg na wypolerowanych skałach nie było trudno. Szybko doszedłem do przystanku kolejki linowej, pod którym rozłożyli się zaprzyjaźnieni Hiszpanie, oczekujący na pierwszy zjazd. Porozmawiałem z nimi chwilę i ruszyłem w dalszą drogę. Byli bardzo zdziwieni, że nie jadę a schodzę. Oni sami też wyglądali na bardzo zmęczonych. Teraz gdy było jasno widać było pokłady zastygniętej lawy. Temperatura nieznacznie wzrastała, co było efektem zarówno spadku wysokości, jak i wschodzącego coraz wyżej słońca. Jednak wiatr pozostał zimny. Pomimo że schodziło się łatwiej, droga dłużyła się. Kilka razy poślizgnąłem się, ale na szczęście bez żadnych strat. Raz nawet udało mi się wylądować z poprawnym telemarkiem, niestety nie było sędziów którzy mogli to ocenić. W oddali zauważyłem schronisko. Gdy tam dotarłem przebrałem się w krótkie spodnie i ściągnąłem bluzę, pozostawiając kurtkę przeciwwietrzną. Zmusiłem się do zjedzenia kawałka czekolady i kilku ciastek, ale zmęczenie i szok wysokościowy średnio mi na to pozwalały. Przy schronisku siedzieli i odpoczywali wspomniani przeze mnie wczoraj Niemcy, którzy nie tylko sprawiali wrażenie dobrych trekkerów, ale i takimi byli. Ruszyłem w dalszą drogę kilkanaście minut po nich. Tutaj kolejne strome zejście, i coraz częściej na ścieżce było dużo pokruszonych w drobne kawałki skałek, co dawało szczególnie wysokie prawdopodobieństwo poślizgu, zwłaszcza że nie miałem butów trekkingowych. Oczywiście kilka razy się poślizgnąłem, raz nawet upadając na plecak, dzięki czemu nic mi się ne stało. Cały czas sobie powtarzałem żeby śpieszyć się powoli, ale z drugiej strony byłem wykończony brakiem snu i wysiłkiem fizycznym. Stawało się coraz cieplej, dlatego ściągnąłem kurtkę przeciwwietrzną, nie zatrzymując się przy tym. Nagle zacząłem też odczuwać ból brzucha, po prostu świetnie. Coraz bliżej było do widocznego z góry punktu z tablicą informacyjną, gdzie stroma ścieżka zmieniała się w krętą i szeroką na jeden pojazd drogę. Ból brzucha momentami był nie do zniesienia. Zmuszałem się żeby nie przystawać. Upał przybierał na sile, zmęczenie sięgało zenitu, do tego ten ból brzucha. Pomyślałem że gorzej być nie może. Minąłem kilkunastu ludzi wspinających się w odstępach do góry. Doszedłem do tablicy informacyjnej, gdzie zrobiłem sobie kilkunastominutową przerwę i ruszyłem dalej. Droga nie miała się ku końcowi, pomimo że szło się pozornie łatwiej, bo z górki, wcale tego nie odczuwałem. Po dwóch godzinach dotarłem wreszcie do punktu początkowego wycieczki na szczyt. Jednak tutaj horror przybrał na sile. Okazało się, że autobus nie wraca zaraz po zawiezieniu ludzi na górę, ale czeka do 16, gdzie ma jedyny kurs w dół. Pozostało jedynie złapać stopa. Cała „zabawa” w łapanie okazji trwała godzinę czasu, a mnie nadal bolał brzuch, ledwo stojąc przy drodze, a temperatura przekraczała 50 stopni Celsjusza. Co jakiś czas oblewałem się resztkami wody żeby się nieco schłodzić i zrobiłem sobie z chusty coś na zasadzie turbanu, żeby osłonić kark i ramiona przed słońcem. Niestety ludzie nie rozumieli chyba tego jak ciężko się tu stoi, ale na reszcie zatrzymał się dobry człowiek, który dowiózł mnie do La Orotavy, skąd podjechałem autobusem do Puerto de la Cruz. Po drodze przysypiałem czasami, przy dobrej jazzowej muzyce, która leciała sobie z głośniczków. Po przejeździe do Puerto resztkami sił doczłapałem się do domu. Haralda nie było. Wziąłem szybki prysznic i rzuciłem się na łóżko. Nie pospałem jednak długo, bo wrócił Harald, który co prawda zachowywał się cicho, ale syndrom ze schroniska trwał dalej i dziwne sny nie dały mi spać spokojnie. Dałem w końcu za wygraną i nadal zmęczony zwlekłem się z łóżka. Wieczór spędziłem na pogawędkach z Haraldem, który później przygotował pyszną kolację. Zacząłem też odczuwać ból w kostkach, dlatego wziąłem tabletkę, żeby nie mieć w nocy z tego powodu problemów ze snem. Po ekstremalnie ciężkim dniu położyłem się w końcu spać o 22:30.

10 sierpnia – el Teide

Po nieco więcej niż 6h snu obudziłem się przed budzikiem, który nastawiłem na 7:30. Przyszykowane rzeczy rozłożyłem na łóżku i poszedłem do kuchni przygotować sobie śniadanie oraz prowiant na drogę. W 4 zakupione „ciabatki” włożyłem sałatę i po 2 grube plasterki sera. Dodatkowo wziąłem 2 banany, pół tabliczki czekolady, mleko oraz pojemnik z musli, do którego dodałem gofio oraz kakao. Gofio to bardzo pożywna mączka z kukurydzy, dodawana do wielu miejscowych przysmaków. Wziąłem również 5.5L wody. Zjadłem śniadanie rozmawiając z Haraldem, który jak co dzień rano oglądał wiadomości w oczekiwaniu na prognozę pogody. Niestety dzisiaj znowu zaczęła wiać kalima, wiatr wiejący z Sahary, który powoduje ocieplenie o kilka stopni. Dodatkowo niebo przestaje być błękitne, przybierając żółtawy kolor, ponieważ wysoko w powietrzu unoszą się drobne ziarenka piasku, przez co znacznie spada przejrzystość powietrza. Dzisiaj w cieniu ma być 34 stopnie Celsjusza. Pomimo tak dużego upału, ranki na el Teide potrafią być bardzo zimne, dlatego zabieram ze sobą długie spodnie, bluzę, jeszcze jedną bluzkę z długim rękawem, kurtkę przeciwwietrzną, okulary przeciwsłoneczne, krem z filtrem, chustę na szyję, czapeczkę na głowę i buty do biegania. Dodatkowo w bagażu lądują bandaż elastyczny i zwykły, latarka i nóż. Zarzucam ciężki plecak na siebie i wyruszam na dworzec – mam jakieś 35 minut do odjazdu autobusu 348. Na przystanku czekało już sporo ludzi, ale nieświadomie wciąłem się w kolejkę, pytając kogoś z przodu kolejki czy to właściwy autobus. Bagażnik był otwarty, a w nim złożone 4 rowery górskie. Kierowca zaczął wpuszczać oczekujących do autobusu. Bilet kosztował 5.99EUR. Autokar ruszył i zaczął powolną wspinaczkę pod górę. Minęliśmy La Orotava, potem mniejsze górskie miejscowości, po czym pojawił się bujny las tętniący zielenią. Droga kręta, z jednej strony przepaść z drugiej las. W oddali widać panoramę Puerto de la Cruz oraz La Orotavy. Czuć wzrastającą wysokość, w uszach zmienia się ciśnienie. Dojeżdżamy do pierwszego przystanku na którym wysiadają rowerzyści, na drugim nikt nie wysiada, a na trzecim kierowca zarządza 10min. przerwę. Ruszamy dalej. Krajobraz wokół iście kosmiczny. Antonio mówił, że czasami są tu testowane pojazdy kosmiczne które lecą w misji na marsa. Drzewa ustąpiły roślinności stepowej i półpustynnej, nie ma tu też kaktusów. Następny przystanek to Mantana Blanca, z którego rozpoczyna się szlak nr 7 do schorniska. Dalej przystanek przy kolejce linowej, autobus prawie całkiem się opróżnia. Ostatni przystanek jest przy Canada Blanca. Wysiadam i idę do punktu informacyjnego. Miła pani udziela mi odpowiedzi na moje pytania, po czym decyduję się na w pierwszej kolejności na przejście szlakiem numer 3 – Roques de Garcia. Z lewej strony na samym początku szlaku wyrasta ciekawa formacja skalna przypominająca zaciśniętą pięść – Roque de Garcia. Ścieżka usłana odłamkami magmy i wypaloną cegłą, na początku bez większych wzniesień. Za którymiś z kolei skałkami, zrobiłem sobie przerwę w cieniu. Jaszczurki rozbiegły się na boki, ale po 3 minutach zaczęły się schodzić i prawie w ogóle się nie bały. Były na wyciągnięcie ręki, a gdy rzucałem im kawałek bułki, walczyły chwilę o niego, wydając przy tym piskliwe odgłosy, po czym zwycięzca uciekał ze zdobyczą. Położyłem Kermita na ziemi, jaszczurki były nim żywo zainteresowane, chodziły po nim, próbowały swoimi języczkami i kąsały go, myśląc że zdatny do jedzenia. Jedna z jaszczurek chwyciła mnie za palec, co przez chwilę było bolesne. Zebrałem się w dalszą drogę. Za skałką było zejście, najpierw strome, ale potem na równinie złagodnieć, stała też tam ciekawa skała. Za nią zaczęło się podejście, zaczął się też „hardkor”. Po pewnym czasie tętno wzrosło znacznie i oddech przyspieszył. Po wejściu na górę, gdzie był koniec szlaku, miałem trudności ze złapaniem oddechu. A za plecami rozpościerał się piękny widok na kalderę stanowiącą pozostałości po starym wulkanie, który ponoć mógł mierzyć 6000-7000m n.p.m. Ściany olbrzymiego krateru odkruszyły się i stoczyły się w kierunku morza, pozostawiając jedynie podstawę otaczającą dno krateru. Poszedłem jeszcze raz do punktu informacyjnego zadać kilka pytań. Była 13:30, więc mogłem jeszcze coś zrobić. Zdecydowałem się przejść ścieżką nr 16 – Sanatorio, chociaż na początkowo idzie się ścieżką nr 4 – Siete Canadas. Teraz wiem już wiem że niekoniecznie powinienem nią wędrować, ponieważ było za gorąco i straciłem na niej mnóstwo energii. Możliwe że w inne pory roku jest tu bardziej kolorowo, bo na jednej z tabliczek jest informacja, że należy uważać na pszczoły, gdyż dopuszcza się wystawianie tu uli. Przy drodze napotykam jakieś zabudowania, czyżby ktoś tu mieszkał? Po około 2h dotarłem do końca ścieżki, skąd tylko kawałek dzielił mnie od miejsca z którego odjeżdżała kolejka linowa. Ja jednak szedłem wzdłuż drogi próbując złapać stopa do Montana Blanca, do którego miałem jakieś 3km, ale było za gorąco żeby człapać drogą. Po kilku minutach zatrzymała się młoda francuska para, z którą po drodze wymieniłem kilka zdań. Wysadzili mnie przy Montana Blanca, gdzie zrobiłem sobie 30 min. odpoczynek i zjadłem kolejną kanapę. W międzyczasie jakaś starsza para Hiszpanów nie mogła poradzić sobie z obsługą nagrywania wideo w smartphonie. Pokazałem im jak się to robi, wyzwalając na ich twarzach szczerą radość. Pożegnali mnie, a ja założyłem buty i poszedłem w drogę szlakiem nr 7 – Montana Blanca-Pico Teide. Droga zaczynała się spokojnie, niewielkie serpentyny i proste lekko wznoszące się ku górze. Krajobraz wokół niesamowity, jakby wydmy koloru żółtego z wyrastającymi z nich ciemnymi skałami. Droga zaczynała być coraz bardziej stroma. Chwilami nie wiedziałem czy idę właściwym szlakiem, ale ostatecznie wątpliwości rozwiewały tabliczki, które zaczęły pojawiać się coraz częściej. Po drodze minąłem ciekawe głazy zabarwione na czarno-bordowo, o kulistej formie, przypominające olbrzymie kule armatnie. Zmęczenie sięgało zenitu. Wiatr wiał tylko momentami, ale po półtorej godziny pojawiły się delikatne chmury, które dość często przykrywały słońce. Wraz ze wzrostem wysokości było coraz więcej powiewów wiatru, który był także chłodniejszy. Miałem wysokie tętno, zmęczenie docierało w każdy koniuszek ciała. Usta były spierzchnięte, starałem chronić się je od wiatru chustą, ale czasami brakowało mi przez to bardziej tchu. Co jakiś czas przystawałem na 2-3 minuty przy okazji robienia zdjęcia, żeby złapać oddech. Doszedłem do miejsca, przy którym wcześniejsza droga to na prawdę pikuś. Zaczęła się prawdziwa wspinaczka w gorę, po serpentynach usianych większymi odłamkami lawy, skałami, ale także rozkruszonymi, drobnymi kamykami, które były szczególnie niebezpieczne, bo łatwo stracić na nich równowagę. Zaczął się prawdziwy „hardkor”. Zmęczenie było już tak silne, że musiałem przystawać co kilka minut, a ścieżka nieubłaganie pięła się coraz wyżej. Ciężko o oddech, tętno zabójcze, pojawiają się myśli że nie dam rady, jestem wykończony. Doganiam widzianą z oddali grupę ludzi, myślałem że są to Niemcy, którzy wyszli na ścieżkę w trakcie mojego odpoczynku na Montana Blanca. Była to grupa młodych Hiszpanów, za którą postanawiam się włóczyć, bo dyktuję sobie zbyt duże tempo, a z tak dużym obciążeniem co chwilę kończy się to zadyszką. Nawiązałem kontakt z jedną z Hiszpanek, potem z drugą, która okazała się w tym roku jechać do Poznania na Erasmus. Potem jeszcze z jednym z Hiszpanów wymieniłem kilka zdań, poczęstował mnie bakaliami. Ścieżka pnie się do góry, mijamy bujną i niską roślinność, formacje skalne, a w oddali rozpościera się widok na krajobraz krateru, w tym na obserwatorium astronomiczne. Stwierdziłem że długo już nie pociągnę, muszę coś zjeść, może będzie mi lepiej. Ze ścieżki wyżej jedna z Hiszpanek krzyczała „Vamos Polaco!”. Nie ma bata, muszę coś zjeść. Przysiadłem na sporym głazie, wyciągnąłem mleko i musli, i przygotowałem sobie porcję. Żując powoli musli, łapiąc oddech zacząłem odczuwać spadającą temperaturę, ponieważ słońce zaszło już za górę, a cień rzucany przez nią na dolinę wydłużał się z każdą minutą. Minęły mnie też 2 mniejsze grupki ludzi, depczące mi od jakiegoś czasu po piętach. Po posiłku wrzuciłem plecak i poszedłem dalej, jednak bez lepszego rezultatu. Wydawało mi się nawet że jest jeszcze gorzej, że zaczyna mi się rozmazywać obraz. Jednak po 10 minutach wszystko się powoli unormowało. W oddali zobaczyłem Hiszpanów, chyba ich znowu doganiam. Po około 20 minutach męczarni doszedłem do schroniska, na którym widniała wysokość n.p.m. – 3260m. Ledwo żywy wszedłem do holu i rozsiadłem się na wygodnym krześle. Posiedziałem około 10 minut i poszedłem się odznaczyć na liście. Koleś wziął ode mnie dowód, potwierdzenie rezerwacji i po chwili zaprowadził mnie do pokoju, gdzie trafiła mi się górna część piętrowego łóżka. Niestety przyjaźni Hiszpanie są w innym pokoju. Poszedłem do łazienki, gdzie niestety nie ma pryszniców, tylko kibelek i zlew. Woda lodowata, dlatego nie czekając długo schłodziłem sobie twarz. W schronisku jest też kuchnia z jadalnią, z naczyniami i sztućcami, czajnikiem, mikrofalą i zlewem. Można też odpłatnie skorzystać z internetu. Jest też automat z zimnymi napojami, ale za puszkę koli płacimy 4EUR. W międzyczasie rozłożyłem się w pokoju, pogadałem trochę z Hiszpanami, zrobiłem im i z nimi zdjęcia, poopisywałem trochę przygody i na reszcie zacząłem czuć się nieco lepiej, bo chwilami myślałem że upadnę. Jedna z Hiszpanek wcześniej wymiotowała i resztę wieczoru spędziła w łóżku. Ja jakoś sobie radziłem, ale czułem że moje całe ciało jest rozpalone, dlatego często chodziłem do łazienki pluskać się lodowatą wodą. W zasadzie byłem bardzo senny i myślałem żeby położyć się spać, jednak zobaczyłem Hiszpanów wychodzących na zewnątrz. Przypomniałem sobie, że mówili coś o idealnej nocy do obserwacji spadających meteorytów, które to zjawisko miało mieć właśnie swoją kulminację. Ubrałem zatem bluzę i również wyszedłem na zewnątrz. Wokół cicho i ciemno, a nade mną wspaniałe niebo z miliardem gwiazd. Niewiele razy udało mi się obserwować tak dobrze widoczną Drogę Mleczną. Meteorów było niewiele, ale za to dobrze było leżeć z oczami wpatrzonymi w przestrzeń kosmiczną. Hiszpanie poczęstowali mnie lokalnym produktem alkoholowym – rum z miodem (ronmiel), który smakował podobnie do naszego miodu pitnego. Po godzinie obserwacji nieba, zmęczony ekstremalną wspinaczką i wysoką temperaturą położyłem się spać, chociaż nie bardzo mogłem zasnąć. Jutro z rana atak na szczyt el Teide – 3718m n.p.m. Dobranoc.

9 sierpnia – La Laguna i góry Anaga

Budzik obudził mnie przed 8:00. Szybkie śniadanie na które zjedliśmy płatki i jedziemy odwieźć Noe na przedmieścia Puerto de La Cruz, gdzie pracuje, a potem do La Laguna. Wysiadamy przy uniwersytecie, gdzie Antonio pokazuje mi jeszcze jak dojść na starówkę, po czym żegnamy się i wyruszam w stronę rynku. Miałem trudności ze znalezieniem punktu informacyjnego, pomimo że poszedłem wg wskazówek Antonio, minąłem go, ponieważ tablica jest niewidoczna. W punkcie wziąłem mapkę starego miasta oraz zapisałem się na darmową godzinną wycieczkę z przewodnikiem w języku angielskim, która miała rozpocząć się o 11:30. Miałem więc jeszcze prawie 2h dla siebie. Wiedząc jak będzie przebiegać trasa wycieczki, poszedłem w miejsca, które zaznaczone są na mapie, ale nie dotrzemy do nich z wycieczką. W ten sposób doszedłem do sporego placu (San Fransisco), zwanego nowym rynkiem, na którym w zachodniej części są pawilony handlowe. Są tam stragany z owocami i warzywami, pieczywem, wędlinami i serami. Zaopatrzyłem się u dwóch starszych kobiet w śliwki, gruszki i bardzo dojrzałą papaję. Kilka śliwek i gruszek zjadłem na drugie śniadanie z ciastkami i powędrowałem w kilka miejsc starówki, a następnie do punktu informacyjnego na umówioną wycieczkę. W wycieczce uczestniczyło 8 osób i przewodnik, który z dość dobrym akcentem opowiadał o historii Wysp Kanaryjskich, a także San Cristobal La Laguna (tak brzmi pełna nazwa miejscowości), powoli przechodząc uliczkami i zatrzymując się przy wybranych domach. Stary rynek został wpisany na listę dziedzictwa UNESCO, ze względu na unikatowy charakter. Budowa jego była pewnego rodzaju eksperymentem, który się przyjął. Średniowieczne miasta otaczano murem, natomiast La Laguna była pierwszym miastem, w którym zaniechano tego, dzięki czemu stała się, a przynajmniej jej stara część, miastem wzorcowym. Ze względu na obecność na liście UNESCO, budynki muszą zachować swoją pierwotną formę, co jest bardzo kosztowne, ponieważ konserwacji lub renowacji muszą podlegać wszystkie ich elementy. Dlatego większość budynków przejęło (odkupiło od prywatnych właścicieli) miasto, których nie było stać na takie zabiegi. Niektóre z nich funkcjonują jako muzea, galerie, restauracje, a inne są w trakcie renowacji. La Laguna słynie jeszcze z jednej rzeczy, mianowicie jest to najbardziej deszczowe miejsce na wyspie, ale dzisiaj pogoda była słoneczna. Po wycieczce zacząłem szukać zaznaczonych na mapie przez kobietę z informacji jadłodajni studenckich. Niestety były zamknięte, więc musiałem zadowolić się bananami, czekoladą i bułką które kupiłem w drodze na dworzec autobusowy, bo niewiele miałem czasu do odjazdu autobusu. Po dojściu na dworzec zobaczyłem jak ucieka mi autobus 075, ale miałem jeszcze 10 minut do 076, który też dowiezie mnie do Cruz del Carmen, przy którym jest punkt widokowy, punkt informacyjny i początek kilku ścieżek po górach Anaga. Autobus jechał jakieś 30 minut, a ja jak zwykle przegapiłem właściwy przystanek i wysiadłem o jeden dalej. Wysiadając z autobusu dało się odczuć wspaniale pachnące i rześkie powietrze, z lekko żywiczną nutą w tle. W 5 minut doszedłem do punktu widokowego, zrobiłem kilka fotek dumnie wznoszącego się ponad wszystko el Teide i poszedłem do punktu informacyjnego po mapkę. Wczoraj Antonio dużo opowiadał o górach Anaga. Jest to jeden z jego ulubionych punktów na piesze wypady. Mniej więcej centralny pas gór porasta „las deszczowy”. Postanowiłem przejść ścieżką oznaczoną na mapce kolorem niebieskim – PR-TF 10, do Punta Hidalgo, której czas przejścia dla przeciętnego turysty wynosi 4h. Ścieżka od początku kręta i czasami stroma, przez mniej więcej 1/3 trasy wiodła przez las. W lesie ciepło, ale wiejący czasami wiatr był chłodny. Las zaczął się przecierać, gdzieniegdzie było widać domostwa i pola uprawiane przez ludzi tu mieszkających. Następnie ścieżka wiodła przez około kilometr wzdłuż drogi. Na wprost mnie rozpościerał się widok na ciekawą skałę – Roque de Taborno. Z drogi schodzę na ścieżkę prowadzącą zboczem wąwozu. Jednak nadal gdzieniegdzie pojawiały się budynki i pola uprawne, niektóre usytuowane na sztucznych półkach skalnych (tarasach). Dotarłem także do miejsca gdzie ktoś hodował kozy. W oddali majaczyło wybrzeże Punta Hidalgo. Pobawiłem się chwilę w bitwę na głosy z kozami i powędrowałem dalej. Ścieżka prowadziła raz w górę, raz w dół, gdzieniegdzie była bardzo wąska, a poddana erozji gleba po której szedłem, odkruszała się ku dnu wąwozu. Jeszcze czasami wyrastające drzewa ustępowały powoli roślinności pustynnej i półpustynnej. Latało sporo kolorowych motyli, w tym gatunki o rozpiętości skrzydeł 10-12cm. Ścieżkę co jakiś czas przebiegały jaszczurki, które zaniepokojone moją osobą szukały schronienia w swoich domkach w ziemi. Jaszczurek na całej wyspie jest zatrzęsienie, a w miastach czasami wydają się być oswojone, można je karmić owocami. Tutaj natomiast co chwilę słychać było charakterystyczny szelest dobiegający z pobliskich zarośli. Ścieżka coraz bardziej przybierała górski charakter, a gleba ustąpiła surowym skałom wulkanicznym o różnych odcieniach szarości, czerwieni i żółci, a czasami także bieli. Jeszcze jakieś 500m dzieliło mnie od wioski Chinamada która mniej więcej stanowiła połowę trasy. Nieopodal jest też punkt widokowy Aguaide, na który od razu poszedłem. Widok na ocean niesamowity. Kilkaset metrów niżej widać było mieniącą się jasnymi odcieniami zieleni i błękitu rafę i otaczające je skałki. Wróciłem do Chinamada gdzie była betonowa wiata dająca odrobinę cienia, okupywana przez grupę Hiszpanów. Zrobiłem około 10min. przerwę, zdjąłem buty i zjadłem kilka owoców. Wg regulaminowego czasu do końca szlaku zostało 2.5km i ok. 90min. czasu. Wyruszyłem w dalszą drogę, obserwując po prawej stronie domy wybudowane w skałach. W zasadzie niektóre z nich wyglądały jak zagospodarowane groty skalne. Po lewej stronie rozpościerał się widok na Roque de los Pinos i oddzielający mnie od szczytu Barranco del Rio. Ścieżka od teraz przybrała czysto górski charakter. Dość często bardzo stroma i wąska, biegła serpentynami wzdłuż zbocza. Pojawiały się też półki skalne, na których lub pod którymi było przejście. Słońce paliło niemiłosiernie, wiatr wiał od czasu do czasu, ale i tak był gorący. Ten odcinek trasy był bardzo męczący, czego bezpośrednimi symptomami był ból barków od plecaka oraz nieznaczne bóle kostek. Cały szlak pokonałem w 2h30min, a przy ostatnim punkcie rozpościerał się widok na skaliste wybrzeże Punta Hidalgo. Po chwili odpoczynku poszedłem na pobliski przystanek, gdzie za około 20 min. podjechał autobus 105, którym zabrałem się do Bajamar. W miejscowości tej są naturalne i sztuczne baseny nadmorskie, a fale rozpryskują się czasami z impetem o betonowy brzeg, przelewając się do basenów. Znalazłem miejsce na zatłoczonym brzegu najbardziej wysuniętego na północ basenu i zacząłem pałaszować soczystą papaję. Za chwilę okazało się że ręczniki które leżały koło mnie były własnością dwóch sympatycznych Hiszpanek. Właśnie przyszły z basenu i gdy zobaczyły jak rozpruwam nożem papaję, wyjęły orzeszki i melona, którymi zaczęły mnie częstować. Maria i Olga Maria niestety oprócz kilku słówek, nie mówiły po angielsku, za to ja podobnie z hiszpańskim. Nie mniej jednak dogadaliśmy się pomagając sobie językiem migowym. Popływałem kilka razy w basenie i czas było się zbierać. Pożegnałem dziewczyny, które też się pakowały i poszedłem na przystanek, gdzie podjechał autobus 105, który zawiózł mnie do La Laguny. Tam na dworcu od razu przesiadłem się w 101, którym wolno, bo zaliczając wszystkie mniejsze miejscowości mijane po drodze, dojechałem do Puerto de la Cruz. W międzyczasie dzwonił Antonio. Znowu jechali z Noe na Playa de Socorro, ale i tym razem nie zdążyłbym się z nimi zabrać. Z dworca w Puerto de La Cruz pobiegłem szybko do Mercadony zrobić zakupy na jutrzejszą wyprawę na wulkan i objuczony wróciłem do domu, była prawie 22. Na stole w kuchni czekał na mnie obiad i wiadomość od Haralda – to bardzo miło z jego strony. Zjadłem, wziąłem prysznic i przygotowałem część rzeczy na jutrzejszą wyprawę. Potem musiałem pobuszować w sieci szukając następnych hostów, i tak zleciało do 1:00. Wymęczony zasnąłem szybko.

7 sierpnia – plaża w Puerto de La Cruz i La Orotava

W związku z tym że wczoraj też się nachodziłem, dzisiaj stwierdziłem że przed południem pójdę na plażę, dlatego ogarnąłem bieżące sprawy w sieci, zjadłem śniadanie i wyruszyłem w stronę Playa Jardin. Pogoda słoneczna, chociaż wokół jest sporo chmur. Tym m.in. różni się północ Teneryfy od południa, że bywa pochmurno, chociaż w Puerto de La Cruz i tak prawie zawsze świeci słońce. Dlatego jest to swojego rodzaju miejscowość turystyczna północy, z hotelami i sklepami dla turystów, ale nie w tak dużym nasileniu jak np. w Los Cristianos. Woda jest też trochę chłodniejsza niż na popołudniu. Harald mówił, że miejscowi głownie wybierają plaże na zachodnim wybrzeżu, gdzie woda jest cieplejsza, a słońce zawsze świeci. Poleżałem trochę na plaży, czytając przewodnik i obmyślając plan na Gran Canarię, zrobiłem kilka rundek żabką od skał do skał i poszedłem do domu, bo słońca i tak od dłuższego czasu nie było. Prawdę powiedziawszy tęsknię bardzo za krajem, głównie za bliskimi i znajomymi, ale też za jeziorem. Jednak ocean na dłuższą metę jest dla mnie mało użyteczny 😉
O 17:00 umówiłem się w Antonio w La Orotava. Obiecał mi pokazać pokrótce najciekawsze zakątki miasta oraz doradzić w innych kwestiach dotyczących co warto zobaczyć w okolicy. Miałem około 2h na ćwiczenia, które postanowiłem dzisiaj zrobić (odkąd tu jestem nie miałem tak na prawdę na nie czasu), prysznic, szybki obiad i dojście na dworzec autobusowy. Ostatecznie ledwo zdążyłem na autobus. Niestety tym razem wysiadłem za wcześnie ;), a jednocześnie za daleko, bo autobus zawijał potem i wracał kawałek autostradą. Ostatecznie po próbach pytania kogokolwiek gdzie jest ulica na której mieszka Antonio, doszedłem do dworca, skąd zadzwoniłem do niego że tu na niego poczekam. Od dworca do mieszkania Antonio było jeszcze 15 minut drogi. Zrobiliśmy szybką rundkę, podziwiając kolorowe i ciasne uliczki zabudowane w stylu kolonialnym. Udało nam się dotrzeć przed zamknięciem do Casa de Las Balcones – w których można podziwiać dobrze zachowane tradycyjne podłużne drewniane balkony a także podwieszone nad podwórkiem, w którego centrum jest patio z dużą ilością roślinności. Zaszliśmy do znajdującego się obok Museo de las Alfombras – muzeum dywanów, z których słynie miasto. Corocznie w La Orotava z okazji Bożego Ciała odbywa się święto i festyn, na którym ludzie robią swoistego rodzaju dywany z kwiatów i kolorowych pokruszonych skał magmowych, układając z nich różne symbole i wydarzenia religijne. Święto to poprzez tak barwne i precyzyjne mozaiki stało się znane na międzynarodową skalę, dzięki czemu mnóstwo ludzi przyjeżdża podziwiać corocznie nowe dzieła. Pod specjalną przeciwwietrzną osłoną artyści pracują przez kilka tygodni. Niestety przez to że nie byłem na czas, mieliśmy jakąś godzinę w plecy, dlatego wszystko już było pozamykane i ostatecznie niewiele zobaczyłem.
Po szybkiej wędrówce przez miasto poszliśmy do domu Antonio, gdzie pokazał mi mapy i wytłumaczył to co chciałem wiedzieć. Powiedział że warto jeszcze raz wpaść do La Orotava i ja jestem tego samego zdania, ale nie wiem czy znajdę czas. Okazało się bowiem, że moje wejście na el Teide jest swoistego rodzaju farsą. W związku z tym że kursuje tam jeden autobus dziennie, nie da się zrobić wszystkiego po swojemu, bo nie zdąży się wejść i zejść przed odjazdem ostatniego autobusu, ba nawet przed zapadnięciem zmroku. Chociaż jeżeli chodzi o czasy wejść i zejść, to moje są mniej więcej o połowę krótsze od sugerowanych, ale tutaj są specjalne warunki z rozrzedzonym powietrzem na wysokości powyżej 2500m n.p.m., dlatego nie ma co szaleć, bo może się to źle skończyć. No i nie mam butów trekingowych. Dlatego moja opcja polegałaby na tym że wjeżdżam autobusem na wysokość ok 2200m n.p.m, a stamtąd jest kolejka linowa na szczyt, gdzie pokazuję swoje pozwolenie i w jakieś 30 minut jestem na szczycie. Nie rajcuje mnie ta opcja, dlatego sprawdziliśmy czy jest inna możliwość. I znowu mam szczęście. Okazuje się że 10 sierpnia (piątek), zwolniło się sporo miejsc w schronisku na el Teide. To jest kolejna opcja, dzięki której można wjechać jednego dnia autobusem, wysiąść na ostatnim przystanku i pozwiedzać przez kilka godzin okoliczne ścieżki. Potem wspiąć się do schroniska, gdzie spędza się noc. Następnie wcześnie rano, gdy jest jeszcze ciemno, wchodzi się na sam szczyt, tak aby być tam kilka minut przed wschodem słońca. Widok ponoć niesamowity. Antonio pokazywał mi zdjęcia, tego właśnie chcę. Niestety płatność za schronisko tylko kartą kredytową, więc poproszę Haralda po powrocie do domu, o kupienie mi noclegu. Minusy tej opcji są takie że trzeba przygotować się na każdą okazję, bo temperatura na samym szczycie przed wschodem słońca bywa poniżej zera. Dodatkowo trzeba mieć spory zapas wody, bo z kolei powyżej 2000m n.p.m. zwykle nie ma już chmur i słońce potrafi prażyć niemiłosiernie. Po wieczorze pełnym informacji Antonio odwiózł mnie do Haralda, bo uciekł mi ostatni autobus. Dzisiaj nie będę spał dobrze, wszystko znowu się pogmatwało, czas ucieka a mam jeszcze tyle w planie do zobaczenia.

6 sierpnia – Puerto de la Cruz i Playa del Boullullo

Wstałem przed 9:00 i przygotowałem rzeczy do prania, ponieważ Harald zaproponował mi że mogę mu je podrzucić. Właściwie to zaczynały mi się już kończyć czyste gacie, a u Jensa jest tak wilgotno, że o praniu czegokolwiek można zapomnieć, bo nic nie schnie. Po śniadaniu na które zjadłem avocado, pieczywo i musli ze świeżym bananem, pobuszowałem trochę w sieci. Jednak czasami szczęście się do mnie uśmiecha. Udało mi się zabookować wejście na el Teide. Wulkan może być normalnie odwiedzany, ale ostatnie 200 metrów jest ściśle chronione i udostępniane jedynie 200 odwiedzającym dziennie. Rejestrować można się online. Od pewnego czasu śledziłem stronę internetową, gdzie niestety cały sierpień był już zajęty. Dzisiaj udało mi się znaleźć wolny slot na sobotę 11 sierpnia. Trzymajcie kciuki. Około 12 wyszedłem z domu i wolnym, spacerowym krokiem powędrowałem w kierunku centrum miasta. Dobrze zrobiła mi zmiana butów na sandały, stopy odpoczywają. Dobrym wyborem była wędrówka wzdłuż ciasnych uliczek nad samym brzegiem stromego wybrzeża – są piękne. Doszedłem do starego miasta i zawróciłem, bo zgłodniałem. Rano poprosiłem Haralda żeby pokazał mi na mapie kilka kluczowych miejsc – market Mercadona i jakieś restauracje z otwartym bufetem. Odnalazłem restaurację WOK, w której za 8EUR najadłem się do syta z deserem w postaci lodów i owoców. Szczerze polecam, a w szczególności potrawy przyrządzone przez kucharza z wybranych przez nas składników. Chwilka odpoczynku po posiłku i ruszam w drogę. Harald pokazał mi jak dojść na niezatłoczoną plażę na drugim końcu miasta, nazywającą się Playa del Boullullo. Na mapie wydawało się bliżej niż w rzeczywistości, trzeba było się wspinać krętymi uliczkami położonymi na klifie, ze wspaniałym widokiem na ocean. Potem droga przebiegała koło plantacji bananów, na zmianę w górę i w dół, potem jeszcze trzeba było przeciąć niewielki wąwóz i w końcu doszedłem do plaży. Czarny wulkaniczny piasek i skały, podobnie jak we wszystkich plażach w okolicy. Zejście na plaże po klifie i dużych stopniach zrobionych z kamieni. Gdy przyszedłem fale były znośne. Po chwili zaczęły być coraz większe, ale nie przyszedłem tutaj po to żeby wylegiwać się na piasku, z resztą nie wziąłem ręcznika. Kąpałem się ponad godzinę z drobnym odpoczynkiem, bo walka z około 2-metrowymi falami jest bardzo męcząca. Pora była się zbierać, bo dzisiaj obiecałem coś ugotować, zgadnijcie co – kebab 😀 Droga powrotna minęła szybko, bo głównie z górki. Zrobiłem zakupy w Mercadonie i powędrowałem do Haralda. Po posiłku i pogawędkach, znowu zalogowałem się do sieci, żeby ponownie zaplanować najbliższe dni, bo możliwość wejścia na el Teide sporo zmieniła. Przed snem szybki prysznic, a jutro raczej relaks.