5 sierpnia – ruszam na podbój północy Teneryfy

Noc nie minęła spokojnie. Nie wiem czy pierwszej nocy też, ale dzisiaj szczury dały znać o sobie. Około 1:30 obudziło mnie chrupanie. Jeden z nich musiał dostać się do pojemnika z jedzeniem dla kurczaka, który leżał na podwieszonej półce. Zastanawiałem się czy przestraszyć stołujące się zwierzę, zapolować na nie, czy może dać spokój. Postanowiłem jednak nie wchodzić na wojenną ścieżkę ze szczurami, bo i tak opuszczałem dzisiaj to miejsce. Zrobiłem trochę hałasu i położyłem się na drugim boku. Jednak nie usnąłem zbyt szybko. Około 6 znowu obudziły mnie hałasy. Tym razem dochodziły z przestrzeni kuchennej z naczyniami. Znowu zrobiłem hałas i podrzemałem do 7:00. Trzeba było się zbierać, żeby jak najszybciej zejść na dół, gdy jeszcze słońce schowane jest za górami. Po kolei przerobiłem wczorajszą listę, zjadłem śniadanie i po spakowaniu się wyruszyłem w drogę. Schodząc zauważyłem ślady opon rowerowych, ktoś wczoraj urządził sobie niezłą imprezę downhillową. Natomiast w powietrzu unosiły się ptaki drapieżne, wydając z siebie charakterystyczne wysokie dźwięki. 25kg obciążenie dało się we znaki. Zejście zajęło mi ok 1h, a mokry byłem jak … szczur. W Los Silos prawdopodobnie był rynek warzywny na który chciałem wstąpić, jednak nieoczekiwanie nadjechał autobus. Wsiadłem więc i pojechałem do Icod de los Vinos. Droga do Icod jest bardzo malownicza, mija się ciekawe wybrzeże na którym ulokowane jest miasteczko Garachico. W Icod de Los Vinos wysiadłem na stacji i powędrowałem stromo pod górę w stronę biblioteki. Miałem niewiele baterii i jeszcze sporo do załatwienia. Gdy bateria zjechała do zera, poszedłem w kierunku zabytkowego kościoła, który został tu wybudowany w 1501r. Po drodze udało mi się zostawić na przechowanie większy plecak w budce informacyjnej. Zwiedziłem plac wokół kościoła, z którego jest widok na morze i pobliski ogród, gdzie rośnie smocze drzewo (dracena smocza, endemit rosnący na Wyspach Kanaryjskich i Maderze, których jest tutaj tylko kilkaset egzemplarzy) mające ponoć ok. 1000 lat. Wpadłem na pomysł podładowania baterii w kościele, z tym że chwilę po wejściu zaczęła się msza, na której chcąc nie chcąc zostałem – prawie nic nie zrozumiałem, ale kolejność obrządków taka sama jak u nas. Przed końcem mszy zwinąłem się ponownie pod bibliotekę. W sumie w miasteczku było sporo turystów, ale można powiedzieć, że samo miasteczko przymarło, bo większość sklepów była pozamykana z powodu niedzieli. W międzyczasie okazało się że nie będę musiał spać na plaży, bo znalazłem kanapę w Puerto de la Cruz. Pokręciłem się jeszcze trochę po mieście, odebrałem plecak i poszedłem na dworzec, gdzie ku mojemu zdziwieniu gotowy do odjazdu czekał autobus. Kupiłem bilet i załadowałem się do środka. Wymęczony średnio przespaną nocą, wczorajszym dniem oraz dzisiejszym obciążeniem „uciąłem komara”, oczywiście niechcący. Tak mi się dobrze spało, że obudziłem się dopiero w La Laguna – przespałem mój przystanek. Stwierdziłem jednak że jadę do końca linii (Santa Cruz de Tenerife), bo będzie mi łatwiej wrócić. W ten sposób miałem półdarmową wycieczkę po północnym wybrzeżu, no prawie, bo większość przespałem. Na miejscu kupiłem bilet do Puerto de la Cruz i w ok. 40 minut byłem na miejscu. Z Haraldem umówiony byłem na 22:00, bo spędzał dzień poza miastem. Przez te niekoniecznie pożądane wycieczki krajoznawcze straciłem jakąś 1h30, przez co zgłodniałem potwornie, bo miałem zamiar zjeść od razu po przyjeździe do Puerto, dlatego stwierdziłem że nie będę testował dzisiaj lokalnej kuchni, ale pójdę do „makdonaldsa”, gdzie wciągnąłem zestaw z „bigmakiem”. Plusem było też to, że mogłem podładować baterię w netbooku i skorzystać z internetu. Do miejsca w którym umówiłem się z Harladem miałem prawie całe miasto do przejścia i sporo czasu. Więc nie spiesząc się szedłem nadmorskimi uliczkami, zatrzymując się przy jednej z plaż, gdzie leciał świetny „hałsik”. Tam przysiadłem i nadrobiłem zaległości w notowaniu przygód obserwując przy okazji zachód słońca. Wygląda na to że w Omni (skąd leciał ów „hałsik”) rozkręcają się dobre imprezki – muza w moim guście 🙂 O 22 spod Loro Parque zgarnia mnie Harald i w 5 minut jesteśmy w jego mieszkaniu. Jest to kilkupiętrowy szeregowiec, a z tarasu rozpościera się widok na ocean, do którego w linii proste jest jedynie 200m. Harald mieszka w niewielkim, ale za to bardzo przyjemnie urządzonym mieszkaniu, z uspokajającym szumem oceanu w gratisie. Na łóżku czekają na mnie złożone w kostkę ręczniki, plastikowy kubek na wodę do płukania zębów i 2 czekoladki – jak w hotelu :). Mój gospodarz zaproponował mi kanapki i piwko. Posiedzieliśmy przy drugim piwku do późna rozmawiając. Potem szybki prysznic i do łóżka.

2 sierpnia – Cuevas Negras, czyli początek prawdziwej przygody

Dzisiaj wybieram się do miejsca gdzie mieszka Jens – Cuevas Negras. Na śniadanie zrobiłem jajecznicę z pomidorami, która smakowała Heike. O 9:35 z dworca głównego w Las Americas odjeżdża autobus nr 460, który jedzie w kierunku Icod de Los Vinos. Do Las Americas podwiozła mnie Heike, po drodze zostawiliśmy Alehandro w letniej szkółce dla dzieci. Bilet kosztował 3.25EUR, a przystanek na którym powinienem wysiąść to Erjos. Pożegnałem się z Heike, dziękując za na prawdę miła gościnę i wsiadłem do autobusu. Droga okazała się bardzo kręta, na przemian pod górę i w dół. Po około pół godziny zrobiło mi się niedobrze. Przyznam się że dawno się tak nie czułem, tak jakbym siedział na karuzeli w parku rozrywki. Za to widoki cudowne. W oddali usłana chmurami, wśród oceanu majaczyła oddalona o około 30km La Gomera. Chyba nie uda mi się na nią popłynąć tym razem. Kierowca obiecał mi dać znać gdzie mam wysiąść, ale nie zrobił tego. Cudem udało mi się uchwycić kątem oka tablicę końcową miejscowości i krzyknąć żeby się zatrzymał (byłem zajęty opisywaniem wczorajszych przygód). Erjos wygląda na małą mieścinę, bez większego sklepu. Ok., jestem w Erjos i co teraz? Dostałem wskazówki jak dotrzeć do miejsca w którym żyje Jens, ale inaczej wygląda to na mapie a inaczej w rzeczywistości. Pytałem miejscowego gościa, ale po angielsku się nie dogadaliśmy, po hiszpańsku zbyt wiele nie rozumiem, ale sprawiał wrażenie że nie wie dokładnie gdzie to jest. Znalazłem tablicę informacyjną, to już coś. Jest mapa, jest opis, nawet po angielsku. Cuevas Negras to miejsce opuszczone od jakiegoś czasu. Niegdyś żyło tu około 60 ludzi, prowadząc proste życie bez elektryczności, teraz mieszka tu Jens, zobaczymy jak wygląda to w praktyce. Jednak nie jestem pewien co do kierunków. Znalazłem strzałki prowadzące do Cuevas Negras, problem w tym że są w zupełnie przeciwnych kierunkach. Z mapy odczytać można że w kierunku Los Silos prowadzą dwa szlaki, z czego jeden (zielony) przez Cuevas Negras. Okazało się że w rzeczywistości nie było żadnego zielonego szlaku. Droga z początku dość łatwa miejscami stawała się dość stroma. Zmianie uległ też klimat i szata roślinna. Im głębiej w dół doliny, tym przybywało roślinności i robiło się nieznacznie chłodniej. Cały czas, mniej więcej wzdłuż szlaku, ciągnął się niewielki rurociąg który doprowadzał wodę z górskich strumieni do miejscowości nadmorskich. Po drodze minąłem jeden rozstaj, ale trzymałem się głównego szlaku. Po pewnym czasie po lewej stronie napotkałem pierwszy domek, ale domek Jensa miał być po prawej i biały, a ten był czerwony. Idę dalej, a zmęczenie daje się we znaki. Ostatnie klika dni odcisnęło spore piętno na moich stopach i barkach. Byłem mokry od potu i zacząłem się zastanawiać jak ciężka byłaby droga powrotna. Po około 15 minutach napotkałem kolejny domek, tym razem po prawej. Tak to ten. Krzyknąłem imię couchsurfera który powinien być na miejscu i za chwilę pojawił się przed zmęczonym czasem budynkiem. Mihai pochodzi z Rumunii. Miał dobrą pracę, ale stwierdził że to nie jest to co chce w życiu robić. Wyjechał na południe Hiszpanii, gdzie był wolontariuszem. U Jensa jest już 3 tydzień, wcześniej był na El Hierro, gdzie planował wrócić, ale tak mu się tu spodobało, że został tu dłużej. Jensa nie ma, jest w Niemczech, skąd pochodzi. Poleciał tam ponoć pierwszy raz od kilkunastu lat. Zarabia na życie grając na gitarze na ulicy. Dodatkowo przy Los Silos jest plantacja owoców, na której pracował w zamian za jedzenie. Domek jest niewielki. W zasadzie to jedno pomieszczenie. Wygląda na sporą graciarnię, ale Mihai ponoć posprzątał, pomimo że Jens prosił żeby nie przekładać rzeczy 🙂 Jest tam mini stolik z krzesłami, piecyk, kominek, niewielka kuchnia, miejsce do spania z matami i po prawej graciarnia. Kibelek jest na zewnątrz w postaci rowu wykopanego łopatą, który się powoli zasypuje. Prysznic również na zewnątrz w postaci węża ogrodowego. Jest też miejsce gdzie zgromadzone jest drewno, jednak dość wilgotne. Wokół domku mnóstwo roślin: fikusy, agawy, bambusy, drzewka cytrynowe i aloesy, oraz takie których nie znam. Jest też kura, która zwie się Lakshmi  i nawet znosi jajka jeśli się ją karmi. Są też szczury 🙂 Ogólnie warunki dość spartańskie, no i przede wszystkim nie ma tu elektryczności, ale chwilami udaje mi się załapać zasięg sieci Orange. Temperatura sporo niższa niż w Erjos, wyższa jest za to wilgotność powietrza, co da się odczuć, bo pocę się szybko. Mihai przygotował wczoraj posiłek, bo jak mu wspomniałem nie byłem pewien czy dotrę tu wczoraj czy dziś. Po zjedzeniu całkiem dobrego obiadu i pogawędkach, postanowiliśmy zejść na dół, do Los Silos. Mihai został zaproszony na imprezę urodzinową jakiegoś gościa (na farmie owoców w której pracował Jens), a w związku z tym że spędził tam sporo czasu, a także był częstowany posiłkami, postanowił się odwdzięczyć robiąc coś do jedzenia. Stąd plan był taki, żeby pojechać do sklepu, oraz skorzystać z Internetu w Icod de Los Vinos.
Zejście do Los Silos jest dość strome i odbywa się głównie ułożonym z wyślizganych kamieni szlakiem. Podejście musi być za to kozackie, zwłaszcza z ciężkim plecakiem, a przecież idziemy na zakupy. Widoku po drodze rewelacyjne. Nad nami wiszące ściany skalne i wijący się wśród nich wąwóz z krętą i stromą dróżką. W oddali, między skałami wygląda ocean oraz Los Silos z przyległymi do niego plantacjami owoców. Dotarliśmy do farmy w około 40 minut. Za domkiem siedziało 4 mężczyzn przy stoliku z opróżnionymi już szklankami po kawie. Po krótkiej rozmowie wyruszamy do Los Silos, gdzie mieliśmy czekać na autobus do Icod, gdzie z kolei jest możliwość skorzystania z darmowego internetu, ale także większe sklepy. Po drodze mijamy kilka farm, głownie bananów, a smród panuje tu nieziemski. Mihai mówił, że to szczury, które zostały złapane w pułapkę, a których nie sprzątają żeby odstraszyć inne. Po dotarciu do przystanku, okazuje się że nie ma rozkładu, a ja nie wziąłem kieszonkowego ze sobą. Proponuję zatem, żeby złapać stopa. Do tej pory nie było źle. Staliśmy chyba z 20 minut. Ludzie którzy nas mijali dziwnie się przyglądali. Zatrzymała się para Szwajcarów, którzy zwiedzali wyspę samochodem. Okazuje się że ich córka też spędza wakacje z couchsurfingiem. Po drodze minęliśmy wspaniałe wybrzeże Garachico. Podwieźli nas do samego centrum Icod de Los Vinos, gdzie szybko znaleźliśmy budynek biblioteki z darmowym internetem. Niestety biblioteka była już zamknięta. Jednak miejscowe dzieciaki siedziały z netbookiem przed biblioteką, dlatego wyjąłem swojego i po kilku próbach okazało się że działa. Mihai nie miał naładowanej baterii, dlatego użyczyłem mu swojego na chwilę i to była przysłowiowa puszka Pandory. Po odebraniu maila, okazało się że musiał wracać na południe Hiszpanii, żeby pomóc człowiekowi, który wcześniej mu sporo pomagał. Próbował kilka razy bezskutecznie przełożyć lot, przez co mieliśmy sporą obsuwę w czasie i nic już nie poszliśmy zwiedzać, tylko bezpośrednio do sklepu. Po zaopatrzeniu się w jedzenie, poszliśmy na dworzec, skąd niestety wg rozkładu nie było już autobusów do Los Silos. Okazało się jednak że jest jeszcze ostatni. Byłem już nieco zdołowany tym że w sumie nic nie zobaczyliśmy w Icod i możliwe że czeka nas noc na dworcu. Mihai zaczął śpiewać „Always look at the bright side of your life”, a ja dokończyłem zamiast gwizdania „and die, and die, on the bus stop”, co było strzałem w dziesiątkę i przez całą drogę powrotną autobusem sobie to śpiewaliśmy. Gdy dotarliśmy na farmę impreza już trwała. Zabraliśmy się za robienie sałatki: sałata z serem feta, winogronami i cebulą posiekaną w talarki, moczoną w miodzie – na prawdę świetne połączenie smaków. Z sałatką trochę nam zeszło, a na tarasie wyżej śpiewali przy ognisku. W końcu dołączyliśmy do nich. Były 2 gitary, skrzypce i 2 flety, z czego gość który grał na zwykłym plastikowym fleciku szkolnym wymiatał niesamowicie. Miał rewelacyjne wyczucie rytmu, i pomimo że większość tego co grali było improwizacją, to potrafił wydobyć niesamowite dźwięki ze swojego fletu, podśpiewując w czasie gdy rolował sobie kolejną bibułkę z tytoniem. Chwilami się nudziłem, bo rozmowy toczyły się po hiszpańsku, ale podsumowując podobało mi się.
W planach był powrót nocą do Cuevas Negras, ale zdecydowaliśmy zostać, tym bardziej że Arrula, jedna z pracownic na farmie dała nam taką możliwość. Spaliśmy w prowizorycznym domku ze splecionym bambusów i plastikowych dachówek, ale na wygodnych materacach.