14 sierpnia – Las Palmas de Gran Canaria

Wstałem o 8:15, w sumie z chęcią pospałbym dłużej, ale to nie w mojej naturze porannego „grzdyla”. Na śniadanie wciągnąłem kanapki. Smak podgrzanego pieczywa z oliwą z oliwek jest zupełnie inny – lepszy, poza tym oliwa jest zdrowsza od margaryny. Hiszpanie używają jej tutaj na potęgę. Ariel zamienił ze mną kilka zdań i poszedł do pracy. Za chwilę w salonie pojawił się Sergio, który oświadczył że z chęcią spędzi ze mną dzień, a że w planie miałem dzisiaj Las Palmas, to właśnie tam się około 10:00 udaliśmy. Dzień zaczął się dość pochmurnie. Po drodze z Santa Brigida mijaliśmy ciekawe, usiane wzgórzami krajobrazy, po prawej stronie jest Caldera de Bandama – krater wulkanu który był nie tak dawno temu aktywny. Samochód zostawiamy w przedmieściach, żeby nie było problemów ze znalezieniem miejsca do parkowania i udajemy się do dwóch najistotniejszcyh dzielnic Las Palmas – Triany i Veguety. Przeszliśmy się uliczkam La Veguety, zanosząc wcześniej Arielowi notebooka, którego zapomniał do pracy. Potem zaszliśmy do biura informacji turystycznej po mapki miasta. W parkach fikusy które u nas osiągają marne 2 metry, rozrastają się na rozłożyste drzewa o wysokości 15 metrów, widok niesamowity. Po drodze Sergio opowiedział mi że ruchliwa ulica która przebiega przez tą dzielnice miała zostać zamieniona na duży deptak, ale z powodu kryzysy zostało to odłożone na kiedyś. Zaszliśmy po drodze do kilku kościołów. Zaszliśmy na Plaza de Santa Ana, przy którym stoi katedra. Wjechaliśmy na wieżę katedry, z której rozpościerał się widok na panoramę miasta. Minęliśmy też Casa Museo Colon, w którym znajduje się muzeum Krzysztofa Kolumba, ale wrócimy do niego później, bo widać było że spora grupa turystów atakuje drzwi muzeum. Poszliśmy też w kierunku dworca autobusowego, przechodząc deptakiem przez Trianę, żeby sprawdzić jak wygląda sprawa ze zniżkami na autobusy. Triana to typowo nowoczesna dzielnica, ze sklepami i nowymi budynkami – niewiele tu ciekawego do zobaczenia. Jednak na Gran Canarii zniżek dla mnie nie będzie. System jest wyssany z palca, żeby nie powiedzieć że z dupy, bo zupełnie nieprzyjazny dla turystów. Żeby dostać zniżkę należy wypełnić dokument, do którego należy załączyć skan dowodu oraz zdjęcie. W ten sposób otrzymuje się kartę prepaid, która gwarantuje zniżkę zależną od ilości pieniędzy jakimi zasilimy kartę (najniższa honorowana kwota to 15EUR dająca 20% zniżki). W takim razie podziękuję. Usiedliśmy chwilę w pobliskim Parque de San Telmo, oczekując na koleżankę Sergio, która jak się okazuje mieszkała jakiś czas temu w Poznaniu. Maria jest nauczycielką rosyjskiego na Teneryfie, dobrze też mówi po polsku, angielsku i oczywiście po hiszpańsku. Fajnie było po 2 tygodniach porozmawiać po polsku. Była ze swoją koleżanką Ludą, która przyjechała również pozwiedzać Wyspy Kanaryjskie. Pochodzi z Petersburga, ale ma azjatyckie rysy. Wspólnie przeszliśmy się kilkoma ulicami Triany, kierując się do Veguety, bo chcieliśmy pójść do muzeum Krzysztofa Kolumba. Wstęp tu jest wolny i dość ciekawie urządzona wystawa, a sam budynek reprezentuje typowo kolonialny styl. Jest tu pokój urządzony na styl wnętrza statku, wokół wiele dział różnego kalibru. W środku są też 2 przepięknie ubarwione ary, które jednak nie są zbyt miłe i chciały odgryźć Kermitkowi głowę. Następnie wróciliśmy się na Plaza de Santa Ana, gdzie zjedliśmy lunch. Niestety pobliska restauracja gdzie serwują arepas była zamknięta. Zamówiłem krem z dyni, lazanię i na deser pyszne ciasto karmelowe z bitą śmietaną. Do tego podano niewielką szklaneczkę piwa. Niestety, albo i stety, krem z dyni okazał się chyba nieświeży (miał gorzkawy smak) więc, podziękowałem i wziąłem na pierwsze sałatkę z tuńczykiem. Po posiłku odwieźliśmy Ludę do domu, ponieważ Musiałą się zmyć wcześniej i poszliśmy na pobliską Playa de Las Canteras, która była jednym z celów dzisiejszego dnia. Plaża rewelacyjna, inna niż te na Teneryfie, płaska, pokryta jasnym piaskiem, z długimi delikatnymi falami i spokojną wodą, a wszystko to dzięki formacjom skalnym oddalonym około 200m od brzegu – La Barra de Las Canteras. Są to podłużne i płaskie skały ulokowane wzdłuż plaży. W zależności od aktualnego pływu, są bardziej lub mniej zanurzone w wodzie, ale ciągle wyhamowują fale i tworzą wokół swoistą rafę, bo dno morza wokół usiane jest drobnymi skałkami, zanurzonymi pod woda. Żałuję że nie mam ze sobą maski, ale i bez tego płynąc w ich kierunku widziałem jak kolorowe jest życie pod wodą. Po dopłynięciu wdrapałem się na barra, gdzie siedziało kilkanaście dzieciaków i pluskało się w powstałych na nich oczkach wodnych. Wróciłem do brzegu, gdzie czekał na mnie Sergio, który dopiero teraz mnie uprzedził, żebym uważał gdzie stąpam, bo pełno tu jeżowców które powodują bolesne ukłucia. Na szczęście nic mnie nie pokąsało, bo spodziewałem się czegoś takiego w miejscu takim jak to ;). Poszliśmy do samochodu i p0ojechaliśmy do portu, gdzie zadokowane były różne statki, w tym stare, chyba opuszczone rosyjskie i chińskie jednostki. Sergio opowiedział mi nieco o historii Hiszpanii. Dowiedziałem się o rewolucji i nazistowskim reżimie Franco. Sergio jako że jest nauczycielem, ciągle mnie poprawia w hiszpańskiej wymowie i traktuje mnie jak swojego ucznia wystawiając oceny ;). To miłe z jego strony, bo motywuje mnie zapamiętywania słówek. Po spacerze po porcie, pojechaliśmy do centrum handlowego, gdzie doładowałem kasę do hiszpańskiej karty i zrobiliśmy zakupy w Mercadonie. Po powrocie do domu porozmawialiśmy z Arielem. Pytał się o Polskę, jak u nas jest i po wejściu na Wikipedię, zaczął sobie uświadamiać że kojarzy wielu sławnych Polaków, ale nie wiedział że to Polacy. Zainteresował się też twórczością Wyspiańskiego. Na kolację przygotowaliśmy gaspaccio. Pyszna zupka 🙂 Na tarasie zaczęło robić się chłodno, więc trzeba było ubrać bluzę. Jesteśmy ok 300m n.p.m. a warunki tu panujące są zupełnie inne. Zmęczony dość intensywnym dniem poszedłem spać, ale nie od razu, bo przecież trzeba jeszcze kilka sprawdzić czy status jakiejś kanapy został potwierdzony.

13 sierpnia – Santa Cruz de Tenerife i Gran Canaria

Wstałem około 8:00, ale nie byłem specjalnie głodny po wczorajszej wieczornej i sytej wizycie u Chińczyka. Prawdę powiedziawszy to jedzenie już mi się znudziło. Pora spróbować w końcu regionalnych specjałów, z resztą na Gran Canarii nie ma tak wiele dużych miast więc pewnie będę skazany na stołowanie się w restauracjach. Gdy tylko wstał Harald, kupiliśmy bilet na prom Armas (zgodził się użyć jego karty kredytowej, kupując bilet online jest 9% taniej), którym miałem o 15:00 odpłynąć z Santa Cruz de Tenerife do Las Palmas de Gran Canaria. Bilet kosztował 35.20EUR. W międzyczasie kolejne 3 osoby odmówiły mi kanapy. Z czego jeden student, postanowił jednak mi jakoś w ciągu dnia coś załatwić u znajomych. Harald dzisiaj będzie pilnował 2 yorków swoich znajomych, którzy idą do pobliskiego parku zoologicznego. Zjadłem jednak kilka kanapek, popijając zieloną herbatą i spakowałem swoje rzeczy. Podziękowałem serdecznie Haraldowi za jego gościnność i ruszyłem z plecakami na dworzec autobusowy. Było ok. 30 stopni w cieniu, po dojściu na dworzec byłem cały mokry. Wsiadłem do autobusu 102 i pojechałem do Santa Cruz de Tenerife. Akurat skończyła mi się druga karta Bono Via. Ostatecznie nie miałem zbyt wiele czasu żeby pokręcić się po mieście, więc jak tylko wysiadłem z autobusu, wolnym krokiem poszedłem w stronę portu, zahaczając o darmowe wifi w „Makdonaldzie”. Po włączeniu netbooka, okazało się że nie mam pół ekranu. „Błagam nie rób mi tego, potrzebuję ciebie bardzo” powiedziałem na głos. Wygląda na to że to problem ze sterownikami karty graficznej, a nie fizyczne uszkodzenie matrycy. Powalczyłem trochę z ekranem, który na przemian zaciemniał prawą lub lewą połowę, ale udało mi się jakoś zwalczyć problem. Niestety dalej nie miałem hosta w Las Palmas. Doszedłem do portu, gdzie po około 20 minutach zaczęli wpuszczać na pokład promu. Zająłem miejsce na drugim piętrze przy oknie i odpaliłem netbooka, ponieważ okazało się że na pokładzie jest darmowe wifi oraz gniazdka z prądem. Podróż minęła szybko, bo w trakcie surfowałem po sieci kombinując jak sobie poradzić w sytuacji bycia bezdomnym w Las Palmas. Mam co prawa namiot ze sobą, ale tylko 5 haków udało mi się skolekcjonować do tej pory. Poza tym w tak dużej metropolii jak Las Palmas, trudno jest o miejsce w którym mógłbym ten namiot postawić nie rzucając się w oczy. Trawników jest niewiele, a jeśli są to bardzo odsłonięte. Pozostaje plaża, albo podróż za miasto.
Prom Armas zatrzymał się na samym końcu portu, dlatego do miasta miałem spory kawałek. W zasadzie na mapie nie widać zbytniej różnicy, ale mieszkańcy dzielą Las Palmas na port i miasto. W zasadzie połączenie półwyspu zostało sztucznie dosypane z piasku. Spocony i zmęczony dźwiganiem ciężkiego bagażu, a także bardzo głodny, zatrzymałem się w mijanym centrum handlowym, gdzie w „maku” wziąłem zestaw zestaw z „bigmakiem”, który niezwłocznie połknąłem. Odpaliłem netbooka żeby sprawdzić czy w ciągu godziny coś się zmieniło. Niestety kolejna odmowa oraz cisza. Siedziałem tam około dwóch godzin, wysyłając jeszcze desperacko requesty, nie tylko na Gran Canarię, ale także na Fuerteventurę, gdzie płynę za 7-8 dni. W międzyczasie koleżka który mi dzisiaj odmówił poinformował mnie że nic dla mnie niestety nie ma, ale ciągle stara się coś znaleźć. Chwilę potem zadzwonił telefon – mam hosta! Ariel przyjechał po mnie do centrum handlowego, ponieważ okazuje się że mieszka poza Las Palmas, w Santa Brigida. Wygląda na sympatycznego gościa, razem z Sergio mieszkają w niezłym apartamencie z na prawdę dużym tarasem z widokiem na wzgórza, ocean i Las Palmas. Pogadaliśmy chwilę, po czym czym dostałem ręczniki, komplet pościeli i miejsce na wygodnej kanapie w salonie. Okazało się że miałem szczęście, bo chłopaki dopiero wrócili z wypadu do Barcelony. Wziąłem prysznic, pościeliłem łóżko i położyłem się spać, a było już po 1:00.

8 sierpnia – w drodze przez Rambla de Castro na Mirador de San Pedro i okolice Taroconte

Wstałem przed 8, żeby wyjść jak najwcześniej, bo w planie miałem 2 wycieczki w miejsca które polecił mi wczoraj Antonio. Nie wiem czy czasowo się wyrobię, bo są to dwa przeciwne kierunki. Po zjedzeniu śniadania i zabookowaniu schroniska pod el Teide wyruszam w drogę do San Pedro prowadzącą po klifach Rambla de Castro. Droga zaczyna się pod hotelem Martim, spod którego jest ciekawy widok na pobliską plażę i wystające z niej skały. Droga wiedzie wzdłuż klifów, dalej uliczkami zabudowanymi białymi małymi domkami, po czym znów wchodzimy na klify, i dalej przecinając dwa niewielkie wąwozy idzie się mostkami, z czego pierwszy wyglądał na dość zużyty i przechodząc nim miałem odczucie, że spadnę w dół (jakieś 10m). Wybrzeże to było niegdyś użytkowane przez piratów. Pozostałości budynków stoją nadal na stromych klifach. Docieram do jednego z nich, pozbawionego dachu i okien, ale w związku z tym że wziąłem sandały, nie zbaczam ze szlaku (jak zresztą nakazuje tabliczka) bo zejście jest dość strome. Dochodzę do San Fernando, czyli posterunku pirackiego, na który składa się murowana wiata z trzema pordzewiałymi działami. Na zboczu klifu stoją jeszcze pojedyncze palmy. Widok stąd jest na prawdę dobry, nic dziwnego że piraci wybrali to miejsce na posterunek. Z lewej strony widać plażę, która widać ma łagodne zejście w ocean i fale długo docierają do brzegu. Harald mówił, że plaże te nie istnieją podczas wietrznej pogody, ale póki co są dobre dla surferów. Na klifie powyżej plaży jacyś ludzie rozbili namioty – ciekawie to wygląda. Z klifu ścieka też niewielki wodospad. Idąc dalej docieram do La Casona. To budynek w stylu kolonialnym, prawdopodobnie siedziba piratów. Zółty kolor ciekawie kontrastuje z ciemnymi drewnianymi drzwiami i oknami. Budynek jest niestety zamknięty, ale oferuje ciekawe widoki na ocean. Ruszam dalej, gdzie lekko zbaczam ze szlaku w kierunku Madre del Aqua. To niewielkie źródełko bijące ze skał. W wąwozie którym płynie rozwinęła się bujna roślinność w postaci palm i bambusów. Człowiek który miał w posiadaniu to źródełko zrobił niegdyś na nim fortunę, ponieważ w czasach dużej suszy zaopatrywał w wodę dużą część Teneryfy. Chwila odpoczynku wśród cienia i chłodu ściekającej po skale wody i wracam na szlak. Po drodze jest punkt widokowy na skałę zanurzoną w wodzie przypominającą leżącego dromadera. Kawałek wyżej szlak kończy się punktem widokowym na plantacje bananowe oraz klify i Playa de Socorro. Posiedziałem chwilę w cieniu kapliczki znajdującej się pod punktem widokowym i zdecydowałem że nie idę w kierunku Playa de Socorro ponieważ w planie mam jeszcze jedną wycieczkę. Przy drodze prowadzącej do Puerto de La Cruz złapałem stopa. Miły starszy człowiek, mówił trochę po angielsku, podwiózł mnie prawie pod sam dom Haralda. W domu odświeżyłem się i zalogowałem się na chwilę do sieci – mam wiele do zrobienia, ale nie ma na to czasu. Ubieram buty, biorę potrzebne rzeczy i ruszam na przystanek autobusowy. Po drodze zaszedłem do WOK żeby się najeść do syta. Na deser zjadłem lody cytrynowe i czekoladowe z owocami. Strasznie mnie to rozleniwiło, ale pora się podnieść i iść na pobliski dworzec. Kierunek Taroconte. Na autobus 101 musiałem czekać około 20 minut. Autobus jechał do Taroconte około 50 minut, po kolei zaliczając niewielkie miejscowości: Santa Ursula, La Victoria i La Matanza. Całe szczęście że droga nie była zbyt kręta i nie było dużo naprzemiennych wspinaczek i zjazdów, bo po tak obfitym obiedzie u Chińczyka, nie wiem czy nie skończyło by się to tragicznie. W Taroconte jak zwykle wysiadłem nie tam gdzie trzeba, prawie na końcu miasteczka. Wróciłem się do centrum, gdzie kilka razy pytałem skąd odjeżdża autobus 021 jadący do Mesa del Mar. Dopiero za trzecim razem kobieta pokierowała mnie we właściwe miejsce. Droga tam nie jest praktycznie oznakowana, trzeba kierować się drogowskazem na kościół. Miałem szczęście bo autobus spóźnił się o 5 minut, w przeciwnym razie musiałbym czekać kolejną godzinę. Do Mesa del Mar podróż jest cały czas z górki. Jakbym miał więcej czasu poszedłbym pieszo, ale była już 17, a ostatni autobus wraca stamtąd o 20:30, więc lepiej jechać autobusem. To mój najtańszy bilet w historii wycieczki, kosztował 0.10EUR. Okazuje się że posiadając kartę Bono Via można sporo zaoszczędzić jeżdżąc często autobusem, ponieważ jeśli w ciągu 2h od ostatniego kasowania pojedziemy inną linią, system przyzna nam dużą zniżkę, co zostanie oznaczone gwiazdką na naszej karcie. Tak właśnie teraz miałem. Ostatni fragment jazdy to zjazd po klifie. Serpentyny tak ciasne że ledwo się autobus mieścił, a zaraz za oknem przepaść. W dole hotel i plaża. Na szczycie klifu, jakby zawieszone, wyrastały niewielkie, przeważnie białe domki. Patrząc na zachodnią stronę, zza wysokiego budynku hotelu wyłaniał się górujący nad klifami szczyt el Teide, delikatnie spowity chmurami. Wdrapałem się na murek za bramką zakazującą przejścia i poszedłem za hotel na swoisty punkt widokowy, skąd widok na wulkan i klify był rewelacyjny. Po wschodniej stronie nie było jako takiej plaży, ale skałki, i betonowe nabrzeże, gdzie opalali i kąpali się ludzie. Był też tutaj basen dla dzieci z płytką morską wodą. Przeszedłem pod tunelem wydrążonym w klifie. Po drugiej stronie hotelu rozpościerała się Playa de La Arena. Woda wyglądała na spokojną, może dlatego że klif na którym wybudowano hotel, oraz skałki od strony zachodniej otulały plażę, przez co powstała mini zatoczka. Przeszedłem się betonowym brzegiem, a za zakrętem w oddali było widać kolejną, szeroką ale krótką plażę, o której wspominał również Antonio. Był tam też chyba jakiś szlak, ale jak już wspomniałem nie miałem wiele czasu, więc mając do wyboru szlak a chwila relaksu na plaży wybrałem to drugie. Wróciłem się nieco i mniej więcej w środku plaży zrzuciłem bagaż. Woda chłodnawa z początku, ale i tak cieplejsza niż w Bałtyku ;), praktycznie bez większych fal, dlatego większość czasu spędziłem w wodzie. Postanowiłem wracać przedostatnim autobusem, o 19:30. Tym razem bilet kosztował 1.15EUR. Na głównym przystanku w Taroconte czekałem jedynie 3 minuty na powrotny autobus 101. W międzyczasie próbował się ze mną skontaktować Antonio. Odczytałem smsa, że jadą na plażę Socorro, tą na którą mogłem podejść z Mirador de San Pedro. Trudno się mówi, ale w Mesa del Mar nie było źle. Dzisiaj miałem jedną noc spędzić u Antonio, ponieważ jutro mnie podrzuci do La Laguna, gdzie codziennie dojeżdża do pracy. Zdążyłem wrócić do domu, wziąć prysznic i spakować potrzebne na jutro rzeczy. W drodze powrotnej z plaży Antonio i Noe zajechali po mnie i wzięli mnie do siebie do La Orotava. Po wspólnym posiłku, na którym była pizza oraz tortilla (hiszpański omlet z warzywami, ale bez ziemniaków), a na deser ciasto i papaja, zaczęliśmy omawiać z Antonio co można zwiedzić na Gran Canarii. Noe oglądnęła do końca film, który leciał w tle i poszła spać. My z Antonio walczyliśmy do północy. Przyniósł kanaryjski rum, z którego wyspy słyną i wypiliśmy po szklaneczce z lodem i „kolą”. W międzyczasie pozaznaczał na moich mapkach wysp miejsca warte odwiedzenia. Czasami pokazywał mi też zdjęcia, bo jest również amatorem fotografii. Na koniec pokazał mi timelapse z Wysp Kanaryjskich. Dwa profesjonalne, lokalnych fotografów oraz swój, który także był świetny.