8 sierpnia – w drodze przez Rambla de Castro na Mirador de San Pedro i okolice Taroconte

Wstałem przed 8, żeby wyjść jak najwcześniej, bo w planie miałem 2 wycieczki w miejsca które polecił mi wczoraj Antonio. Nie wiem czy czasowo się wyrobię, bo są to dwa przeciwne kierunki. Po zjedzeniu śniadania i zabookowaniu schroniska pod el Teide wyruszam w drogę do San Pedro prowadzącą po klifach Rambla de Castro. Droga zaczyna się pod hotelem Martim, spod którego jest ciekawy widok na pobliską plażę i wystające z niej skały. Droga wiedzie wzdłuż klifów, dalej uliczkami zabudowanymi białymi małymi domkami, po czym znów wchodzimy na klify, i dalej przecinając dwa niewielkie wąwozy idzie się mostkami, z czego pierwszy wyglądał na dość zużyty i przechodząc nim miałem odczucie, że spadnę w dół (jakieś 10m). Wybrzeże to było niegdyś użytkowane przez piratów. Pozostałości budynków stoją nadal na stromych klifach. Docieram do jednego z nich, pozbawionego dachu i okien, ale w związku z tym że wziąłem sandały, nie zbaczam ze szlaku (jak zresztą nakazuje tabliczka) bo zejście jest dość strome. Dochodzę do San Fernando, czyli posterunku pirackiego, na który składa się murowana wiata z trzema pordzewiałymi działami. Na zboczu klifu stoją jeszcze pojedyncze palmy. Widok stąd jest na prawdę dobry, nic dziwnego że piraci wybrali to miejsce na posterunek. Z lewej strony widać plażę, która widać ma łagodne zejście w ocean i fale długo docierają do brzegu. Harald mówił, że plaże te nie istnieją podczas wietrznej pogody, ale póki co są dobre dla surferów. Na klifie powyżej plaży jacyś ludzie rozbili namioty – ciekawie to wygląda. Z klifu ścieka też niewielki wodospad. Idąc dalej docieram do La Casona. To budynek w stylu kolonialnym, prawdopodobnie siedziba piratów. Zółty kolor ciekawie kontrastuje z ciemnymi drewnianymi drzwiami i oknami. Budynek jest niestety zamknięty, ale oferuje ciekawe widoki na ocean. Ruszam dalej, gdzie lekko zbaczam ze szlaku w kierunku Madre del Aqua. To niewielkie źródełko bijące ze skał. W wąwozie którym płynie rozwinęła się bujna roślinność w postaci palm i bambusów. Człowiek który miał w posiadaniu to źródełko zrobił niegdyś na nim fortunę, ponieważ w czasach dużej suszy zaopatrywał w wodę dużą część Teneryfy. Chwila odpoczynku wśród cienia i chłodu ściekającej po skale wody i wracam na szlak. Po drodze jest punkt widokowy na skałę zanurzoną w wodzie przypominającą leżącego dromadera. Kawałek wyżej szlak kończy się punktem widokowym na plantacje bananowe oraz klify i Playa de Socorro. Posiedziałem chwilę w cieniu kapliczki znajdującej się pod punktem widokowym i zdecydowałem że nie idę w kierunku Playa de Socorro ponieważ w planie mam jeszcze jedną wycieczkę. Przy drodze prowadzącej do Puerto de La Cruz złapałem stopa. Miły starszy człowiek, mówił trochę po angielsku, podwiózł mnie prawie pod sam dom Haralda. W domu odświeżyłem się i zalogowałem się na chwilę do sieci – mam wiele do zrobienia, ale nie ma na to czasu. Ubieram buty, biorę potrzebne rzeczy i ruszam na przystanek autobusowy. Po drodze zaszedłem do WOK żeby się najeść do syta. Na deser zjadłem lody cytrynowe i czekoladowe z owocami. Strasznie mnie to rozleniwiło, ale pora się podnieść i iść na pobliski dworzec. Kierunek Taroconte. Na autobus 101 musiałem czekać około 20 minut. Autobus jechał do Taroconte około 50 minut, po kolei zaliczając niewielkie miejscowości: Santa Ursula, La Victoria i La Matanza. Całe szczęście że droga nie była zbyt kręta i nie było dużo naprzemiennych wspinaczek i zjazdów, bo po tak obfitym obiedzie u Chińczyka, nie wiem czy nie skończyło by się to tragicznie. W Taroconte jak zwykle wysiadłem nie tam gdzie trzeba, prawie na końcu miasteczka. Wróciłem się do centrum, gdzie kilka razy pytałem skąd odjeżdża autobus 021 jadący do Mesa del Mar. Dopiero za trzecim razem kobieta pokierowała mnie we właściwe miejsce. Droga tam nie jest praktycznie oznakowana, trzeba kierować się drogowskazem na kościół. Miałem szczęście bo autobus spóźnił się o 5 minut, w przeciwnym razie musiałbym czekać kolejną godzinę. Do Mesa del Mar podróż jest cały czas z górki. Jakbym miał więcej czasu poszedłbym pieszo, ale była już 17, a ostatni autobus wraca stamtąd o 20:30, więc lepiej jechać autobusem. To mój najtańszy bilet w historii wycieczki, kosztował 0.10EUR. Okazuje się że posiadając kartę Bono Via można sporo zaoszczędzić jeżdżąc często autobusem, ponieważ jeśli w ciągu 2h od ostatniego kasowania pojedziemy inną linią, system przyzna nam dużą zniżkę, co zostanie oznaczone gwiazdką na naszej karcie. Tak właśnie teraz miałem. Ostatni fragment jazdy to zjazd po klifie. Serpentyny tak ciasne że ledwo się autobus mieścił, a zaraz za oknem przepaść. W dole hotel i plaża. Na szczycie klifu, jakby zawieszone, wyrastały niewielkie, przeważnie białe domki. Patrząc na zachodnią stronę, zza wysokiego budynku hotelu wyłaniał się górujący nad klifami szczyt el Teide, delikatnie spowity chmurami. Wdrapałem się na murek za bramką zakazującą przejścia i poszedłem za hotel na swoisty punkt widokowy, skąd widok na wulkan i klify był rewelacyjny. Po wschodniej stronie nie było jako takiej plaży, ale skałki, i betonowe nabrzeże, gdzie opalali i kąpali się ludzie. Był też tutaj basen dla dzieci z płytką morską wodą. Przeszedłem pod tunelem wydrążonym w klifie. Po drugiej stronie hotelu rozpościerała się Playa de La Arena. Woda wyglądała na spokojną, może dlatego że klif na którym wybudowano hotel, oraz skałki od strony zachodniej otulały plażę, przez co powstała mini zatoczka. Przeszedłem się betonowym brzegiem, a za zakrętem w oddali było widać kolejną, szeroką ale krótką plażę, o której wspominał również Antonio. Był tam też chyba jakiś szlak, ale jak już wspomniałem nie miałem wiele czasu, więc mając do wyboru szlak a chwila relaksu na plaży wybrałem to drugie. Wróciłem się nieco i mniej więcej w środku plaży zrzuciłem bagaż. Woda chłodnawa z początku, ale i tak cieplejsza niż w Bałtyku ;), praktycznie bez większych fal, dlatego większość czasu spędziłem w wodzie. Postanowiłem wracać przedostatnim autobusem, o 19:30. Tym razem bilet kosztował 1.15EUR. Na głównym przystanku w Taroconte czekałem jedynie 3 minuty na powrotny autobus 101. W międzyczasie próbował się ze mną skontaktować Antonio. Odczytałem smsa, że jadą na plażę Socorro, tą na którą mogłem podejść z Mirador de San Pedro. Trudno się mówi, ale w Mesa del Mar nie było źle. Dzisiaj miałem jedną noc spędzić u Antonio, ponieważ jutro mnie podrzuci do La Laguna, gdzie codziennie dojeżdża do pracy. Zdążyłem wrócić do domu, wziąć prysznic i spakować potrzebne na jutro rzeczy. W drodze powrotnej z plaży Antonio i Noe zajechali po mnie i wzięli mnie do siebie do La Orotava. Po wspólnym posiłku, na którym była pizza oraz tortilla (hiszpański omlet z warzywami, ale bez ziemniaków), a na deser ciasto i papaja, zaczęliśmy omawiać z Antonio co można zwiedzić na Gran Canarii. Noe oglądnęła do końca film, który leciał w tle i poszła spać. My z Antonio walczyliśmy do północy. Przyniósł kanaryjski rum, z którego wyspy słyną i wypiliśmy po szklaneczce z lodem i „kolą”. W międzyczasie pozaznaczał na moich mapkach wysp miejsca warte odwiedzenia. Czasami pokazywał mi też zdjęcia, bo jest również amatorem fotografii. Na koniec pokazał mi timelapse z Wysp Kanaryjskich. Dwa profesjonalne, lokalnych fotografów oraz swój, który także był świetny.