27 sierpnia – San Bartolome, Tinajo i Park Narodowy Timanfaya

Wstałem około 8:30, za chwilę usłyszałem budzik Any z zostawionej w salonie komórki, w postaci upierdliwego koguta. Ana wstała dopiero za drugim budzeniem budzika. Ja w międzyczasie zjadłem musli na śniadanie i przygotowałem się do wyjścia. Wyszedłem z domu około 10:30, piorąc wcześniej ręcznie gacie i skarpety, bo zaczynały mi się kończyć. Do centrum San Bartolome doszedłem w kilkanaście minut. Obszedłem stare miasto i poszedłem w stronę drogi prowadzącej do Tinajo. Przy drodze zaopatrzyłem się w sklepie w mini bananki. Niestety nie miałem szczęścia z łapaniem stopa, przeszedłem jakieś 6km zanim mi się udało. Miła kobieta podwiozła mnie do Tinajo, gdzie zaszedłem do pierwszego baru i zamówiłem bocadillo z nadzieniem ze świniaka. W barze siedziało kilku mężczyzn, popijając piwo lub kawę. Za chwilę ledwo powłócząc nogami przyszedł o kuli starszy mężczyzna, który rozmienił 5EUR i poszedł grać na stojącej przy ścianie maszynie. Po chwili zrobił to samo z 20EUR, ale tym razem miał szczęście, bo monety posypały się z maszyny i wrócił z plikiem do baru, gdzie barman wymienił je na 100EUR. Dokończyłem swoje bocadillo i wziąłem na wynos drugie, przyda się podczas wędrówki po parku. Szedłem chodnikiem w stronę drogi do Yaiza. Zaszedłem do „supermarkietu” i kupiłem orzeszki, ciastka i jabłko na później. Po około kilometrze napotkałem na tablice informujące że jest tu główna siedziba władz Parku Narodowego Timanfaya. Poszedłem tam i zadałem kilka pytań, a także wziąłem darmową mapkę. W parku na mapie wyodrębniony jest zielonym kolorem obszar ochrony ścisłej, w którym mamy 4 ścieżki do wyboru:
– Paseo en dromaderio (różowa) – bardzo krótka, na której niewiele zobaczycie, ale przejedziecie się wielbłądem;
– Ruta de Los Volcanes (żółta) – to trasa którą pokonacie autokarem, zatrzymującym się w kilku miejscach, ale z niego nie wysiądziecie aż do końca wycieczki, podróż urozmaicona jest przez lektora, który opowiada historię tego miejsca w językach hiszpańskim, angielskim i niemieckim, koszt 8EUR;
– Ruta de Termesana (zielona) – to kilkugodzinna wędrówka po południowym odcinku terenu ścisłego, możliwa do zrobienia jedynie z przewodnikiem w poniedziałki, środy i piątki, start o 9:00 z Centro de Visitantes de Mancha Blanca;
– Ruta del Litoral (niebieska) – to 5h wędrówka po wybrzeżu, możliwa do zrobienia z przewodniekiem, albo na własną rękę, która rozpoczyna się z Playa del Paso na południu albo Playa de la Madera na północy parku.
Podziękowałem uprzejmej pani za informację i powędrowałem w kierunku Yaiza. Dopiero po 4km złapałam stopa. Tym razem była to para Włochów podróżująca z 3-letnim synkiem. Podjechaliśmy do Centro de Visitantes de Mancha Blanca, gdzie wzięliśmy mapkę dla nich i zadaliśmy jeszcze kilka pytań. Kobieta w informacji zaproponowała również kilka ścieżek poza ścisłym rezerwatem. Zdecydowaliśmy że najpierw zrobimy Ruta de Los Volcanes. Pojechaliśmy zatem do El Taro, gdzie kupiliśmy bilety i ustawiliśmy się w kolejce samochodów czekających na wjazd na parking przy Islote de Hilario. Po około 20 minutach zostaliśmy przepuszczeni i po zaparkowaniu samochodu poszliśmy w stronę autokaru. Niestety ten uciekł nam sprzed nosa, ale podstawiony był następny, który wyruszył po 5 minutach jak tylko ludzie go zapełnili. Przejazd krętą drogą wokół najbardziej aktywnej wulkanicznie części wyspy trwał około 40 minut. Timanfaya ma w sobie jakąś energię, a krajobraz wygląda magicznie, wręcz nieziemsko. Guańczowie wierzyli że procesy wulkaniczne to nic innego jak sprawka diabła Timanfaya, który stał się symbolem parku. Po zakończeniu wycieczki poszliśmy do restauracji El Diablo, zobaczyć jak kucharz piecze kurczaki na wulkanie. Jest tam pomieszczenie z otworem średnicy około 2m na którym rozłożony jest ruszt z mięsem, a z wewnątrz wydobywa się gorące powietrze. Przy restauracji pracownicy parku robią jeszcze dwa pokazy. Wrzucają suche krzewy do niewielkiego otworu, które po chwili zapalają się, oraz wlewają wodę do specjalnych syfonów, które kończą się głęboko pod ziemią. Woda za chwilę wystrzela w postaci słupa gorącej pary, niczym gejzer. W restauracji Włosi zamówili jakąś przekąskę, ja wziąłem piwo i zjadłem kupione wcześniej na wynos bocadillo. Wsiadamy do auta i jedziemy poza ścisły obszar parku, w kierunku Tinajo, gdzie jest ciekawa ścieżka wzdłuż kalder, na które można wejść. Na parkingu pożegnałem się z nimi, i ruszyłem półbiegiem przez nierówną i krętą ścieżkę na Caldera de Montana Blanca. Wokół mnie same pola lawy, a na horyzoncie kilka wulkanicznych stożków. Dobiegając do kaldery zobaczyłem grupkę ludzi wchodzącą na mniejszą kalderę która jest przed Montana Blanca, poszedłem jednak dalej, po czym zacząłem wspinać się pionowo po kalderze od strony południowej. Niestety filmik który chciałem nagrać lekko się nie udał, bo nie zdjąłem wieczka od obiektywu ;/ Ale co moje to moje, bo z kaldery rozpościerał się super widok na okoliczne pola lawy i wulkaniczne stożki. Wspinaczki nie koniec, bo jestem na jednej z niższych części kaldery, poszedłem zatem obrzeżem w kierunku zachodnim. Wiatr wzmagał na sile im wyżej wchodziłem, także musiałem trzymać czapkę, żeby jej nie stracić, do czego prawie doszło kawałek niżej. Po kilkunastu minutach wspinaczki i walki z wiatrem, mijając grupkę obchodzącą kalderę z drugiej strony, doszedłem do najwyższego punktu, który jest zaledwie 167m n.p.m. Ze szczytu rozpościera się ciekawa panorama na ulokowany w zachodnim kierunku rezerwat ścisły, który wczoraj po części zwiedziłem. Co chwilę kłębią się tu chmury, które szybko odpływają przyciągając nowe. Ścieżka prowadziła dalej na około kaldery, dlatego postanowiłem zejść z niej pionowo w kierunku północnym, co jednak było nie lada wyzwaniem, bo łatwo było o poślizgnięcie. Mniej więcej w połowie drogi zaliczyłem „koziołka”, na szczęście skończyło się tylko zadrapaniami przedramienia, łokcia i łydki. Ranki szybko przemyłem wodą i te największe na ręce zabandażowałem, żeby ochronić ją przed nawiewającym przez wiatr piaskiem. Doszedłem do najbliższej ścieżki, która właściwie była drogą szeroką na jeden pojazd i poszedłem nią dalej na północ, mijając po lewej stronie rezydencję, którą ktoś sobie wybudował pod kalderą. Gdy droga rozdzielała się udałem się na wschód, a potem odbiłem na ścieżkę biegnącą na północ. Wokół mnie tylko pola zastygłej lawy. Po około godzinie czasu doszedłem do Playa de La Madera, gdzie zatrzymałem się na krótki odpoczynek i przekąszenie bananów, jabłek i ciastek. Niestety było już po 18, więc trochę za późno na wędrówkę niebeskim szlakiem Ruta del Litoral, prowadzącym wzdłuż wybrzeża obszaru ścisłej ochrony. Dlatego po odpoczynku ruszyłem w drogę powrotną do Tinajo, łapiąc stopa po kilkuset metrach marszu. Do następnego skrzyżowania szutrowych dróg podwiozła mnie para z Niemiec (właściwie to Macedończyk – Dushko i Polka – Magda mieszkający w Niemczech), która objeżdżała właśnie park samochodem. Magdy akcent był zniemczony, bo mieszkała niemal od urodzenia w Niemczech, ale i tak dobrze było zamienić kilka słów po polsku. Podziękowałem za podwózkę i powędrowałem dalej wśród pól lawy i powoli zachodzącego słońca. Stożki wulkaniczne, wystające wokoło i na horyzoncie miały teraz inne, cieplejsze barwy. To jest właśnie to o czym mówił Maksim, że kolory na wyspie zmieniają się w zależności od pory dnia i pogody. Samochód tędy przejeżdżał średnio co 15 minut, ciągnąc za sobą tuman kurzu. Po około 40 minutach udało mi się złapać następnego stopa. Tym razem dwóch młodych Hiszpanów, którzy biwakowali na Playa de La Madera jechało w kierunku stolicy, dlatego podwieźli mnie do samego San Bartolome. Co rusz pytali się czy palę papierosy, albo „trawę”, chyba wiem po co jechali 😉 Po drodze do Any zaszedłem do sklepu, gdzie kupiłem kilka niezbędnych rzeczy, w tym białe wino, które wypijemy dzisiaj z Aną. Objuczony wróciłem do domu, idąc na szczęście z wiatrem, który wieczorem przybierał tu zawsze na sile. Any jeszcze nie było, przyszła jakieś pół godzinki po mnie, dlatego zdążyłem wziąć prysznic i nieco ogarnąć w pokoju. Ana postanowiła ugotować nam dobry wegetariański posiłek: batata frita con limón (smażone słodkie ziemniaki z cytryną), seitan con ajo (seitan z czosnkiem) i crema de almendras (krem migdałowy). Do tego białe wino które kupiłem i hiszpańska muzyka. W miedzyczasie próbowałem nadrobić bloga, ale nie mogłem się skupić. Byłem bardzo zmęczony, bo przewędrowałem dzisiaj ok 35km. Ana wyjęła także formularze które musiałem wypełnić, ponieważ jutro po raz pierwszy w życiu będę nurkował z akwalungiem. Dobranoc.

26 sierpnia – Ensenada de Toneles i Lanzarote

Wstałem około 8:30, Christina jak zwykle przygotowywała się do pracy. Ponownie pożegnałem się z nią dziękując za dobrą zabawę. Uśmiechnęła się mówiąc że może jednak znowu dzisiaj wrócę 😉 Nie tym razem, chociaż i tak zasiedziałem się na Fuerteventurze. Sprawdziłem o której godzinie odpływa Armas z Corralejo do Playa Blanca. Jak zwykle źle zapamiętałem, bo myślałem że odpływa co 2h, a rzeczywiście odpływał o 8:00, 10:00, 16:00, 18:00 i 20:00. Postanowiłem spróbować popłynąć tym o 16:00. Gdy wstała Angela zjedliśmy śniadanie i spakowałem wszystkie moje graty. Wcześniej pytałem Angelę czy nie chce jechać na Lanzarote, bo i tak nie miałem hosta na południu wyspy więc myślałem o spaniu na plaży. Ona jednak sama nie wiedziała. Na wszelki wypadek wzięła trochę ubrań i koce. Z Costa Calma pojechaliśmy do pobliskiego La Lajita, gdzie co niedziele jest rynek na którym można kupić różne lokalne produkty, w tym kozie sery, miód, warzywa i owoce oraz rękodzieło. W La Lajita jest też ogród botaniczny w którym można zobaczyć różne odmiany kaktusów. Jest tu też możliwość przejażdżki na wielbłądzie. Kupiliśmy kilka rzeczy na rynku i udaliśmy się drogą FV-2 w kierunku Puerto del Rosario. Na jednym ze skrzyżowań odbiliśmy w prawo w wąską asfaltową dróżkę, która niebawem zmieniła się w szuter. Dojechaliśmy wyboistą drogą do tabliczki informującej że wjeżdżamy na teren rezerwatu. Po drodze minęliśmy farmę kóz i w jakieś 20 minut dojechaliśmy do plaży przy Ensenada de Toneles. Angela chciała pobiegać, ja wiedząc że dzisiaj czeka mnie sporo tułaczki z pełnym obciążeniem stwierdziłem że zwiedzę okolicę z aparatem. Umówiliśmy się za godzinkę przy samochodzie. Plaża jest tu kamienista z dość mocno wiejącym wiatrem i sporymi falami rozbijającymi się o skałki zatopione przy brzegu. Wszedłem na północny klif, potem poszedłem na południową część plaży, gdzie obserwowałem różne zwierzaki w oczkach wodnych powstałych na skałach po odpływie. Droga na tę plażę prowadzi między dwoma wzniesieniami, bardzo szerokim wąwozem, przy którego końcu jest sporo skał magmowych świadczących o pochodzeniu wyspy. Po godzinie czasu przybiegła Angela, która wzięła szybką kąpiel w oceanie. Po zjedzeniu kanapek i owoców udaliśmy się do Puerto del Rosario. Ja wsiadłem „za kółko”, bo Angela miała dzisiaj średni nastrój, a droga była uciążliwa. Pojechaliśmy na dworzec autobusowy w Puerto del Rosario, gdzie jak się okazało następny autobus do Corralejo odjeżdżał za godzinę i nie zdążyłbym na prom o 16. Angela zaproponowała mi że może mnie podrzucić do Corralejo, a ona sobie potem pojedzie na Playa del Burro, która jak mówiła jest jej ulubioną. Dojechaliśmy do portu w Corralejo około 15. Pożegnałem Angelę, dziękując za jej towarzystwo i pokazanie mi kilku magicznych miejsc, i poszedłem kupić bilet na prom. Bilet kosztował 21.60EUR, co w porównaniu z odległością jaką pokonuje prom jest niezłym zdzierstwem, bo Lanzarote oddalona jest od Fuerteventury o jakieś 8km. Tym razem na promie działał internet, ale podróż trwała jedynie 30 minut, więc wiele nie zdążyłem zrobić. Lanzarote jest bardzo dobrze widoczna z Corralejo, a po drodze na nią mija się Isla de Lobos. Wysiadłem w porcie Playa Blanca – turystycznej miejscowości na południu Lanzarote i udałem się w stronę miasta, gdzie dotarłem do punktu informacji turystycznej. Wziąłem mapkę wyspy i udałem się do pobliskiego baru wciągnąć bocadillo. W TV leciał jakiś mecz, więc ludzie w barze co rusz krzyczeli lub jęczeli. W międzyczasie zadzwoniłem do Any, mojego hosta w San Bartolome. Była na jednej z plaż na południowym wybrzeżu. Stwierdziłem że powoli pójdę w stronę wylotówki żeby złapać stopa. Ulokowałem się za rondem na drodze prowadzącej do Yaiza. Niestety przez godzinę nie złapałem nic. Zaraz za mną był przystanek, ale żaden autobus nie nadjechał. Postanowiłem zatem spróbować na innej drodze, ale po kilkuset metrach stwierdziłem że to głupi pomysł i wróciłem na tą samą drogę, tym razem poszedłem nieco wyżej za kolejne rondo. Tam minął mnie autobus jadący do Yaiza, ale za około 5 minut złapałem stopa. Moim dobroczyńcą okazał się Maksim, który urodził się w Jugosławii, ale 20 lat temu przyjechał na wyspy. Jechał do stolicy wyspy Arrecife, ale zaproponował mi że podwiezie mnie do samego San Bartolome, bo dla niego to bez różnicy. Po drodze opowiadał mi trochę o wyspie i jej historii. W San Bartolome pokluczyliśmy sporo po mieście, bo po pierwsze Ana mieszkała lekko poza miastem, a po drugie, kilka tygodni temu zmieniła się organizacja ulic i wiele uliczek teraz była jednokierunkowych. Maksim podwiózł mnie pod sam dom Any, zostawiając mi swój adres, mail i numer telefonu, oferując mi swoją pomoc jeśli będę takowej potrzebował. Powiedział też, że ma wolne mieszkanie w San Bartolome, więc jeśli teraz będę potrzebował albo kiedykolwiek będę chciał znów przylecieć na Lanzarote, dostanę klucze do mieszkania i będę mógł zostać jak długo zechcę. Złoty człowiek! Pożegnałem go serdecznie i w oczekiwaniu na Anę, która jeszcze nie wróciła, uzupełniałem bloga. Miejsce to jest położone około 1km od ścisłych zabudowań San Bartolome, pod kalderą, z której kiedyś wydobywała się lawa. Piździ tu jak w kieleckim, albo jeszcze gorzej! Zrobiło mi się chłodnawo, bo słońce zaszło za horyzont, którego tutaj nie było widać, bo przysłonięty jest przez kalderę. No i ten cholerny wiatr! Po około 30 minutach przyjechała Ana. Ana jest pół Niemką (rysy twarzy), pół Hiszpanką (figura) i wegetarianką. Miszka przy miejscu w którym pracuje, z psem i kotem, który ma 3 miesiące i za dużo energii. Ana oprowadziła mnie po mieszkaniu i po rozłożeniu rzeczy w pokoju gościnnym wieczór spędziliśmy w salonie rozmawiając i popijając herbatę. Uzupełniłem troszkę bloga, popatrzałem na mapę wyspy i zdecydowałem, że jutro będę buszował po Parku Narodowym Timanfaya.

23 sierpnia – Corralejo i surfing na Playa del Burro

Obudziłem się około 8:30. Było już jasno, ale jeszcze niezbyt gorąco. Christina nie spała już od około godziny. Słuchała muzyki i obserwowała morze i słońce. Teraz dopiero mogłem zobaczyć na jak pięknej plaży spaliśmy. Biały piasek, troszkę skał, a wybrzeże coś na kształt laguny. Miałem lekkiego kaca, bo zmiksowałem wczoraj piwo, wino i rum, dlatego poleżałem sobie jeszcze, rozmawiając z Christiną. Za jakąś godzinkę wstała reszta. Dziewczyny poszły do pobliskiej restauracji po śniadanie – kawę leche leche i bocadillo. Zjedliśmy śniadanko i trójka z nas poszła się wykąpać, bo woda wyglądała bardzo zachęcająco, Christina została na naszym „rumuńskim” legowisku i słuchała muzyki. Woda była orzeźwiająca i bardzo przejrzysta. Zatoczka nie była głęboka, szło się kawałek zanim można było się zanurzyć. Poza tym zaczął się odpływ. Nie wiem dlaczego, ale Devide pobiegł pierwszy i wskoczył do wody bez gaci, zostawiając je na skałkach. Angela chciała wyciąć mu numer i zabrać spodenki, ale wyczuł złe intencje i nie zdążyła z dowcipem. Za to musiała być zemsta, do której dołączyłem, ale ostatecznie ściągnęliśmy jej tylko top od kostiumu. Po kilkunastu minutach kąpieli, wyszliśmy się wysuszyć i zebraliśmy się do auta. Pojechaliśmy do Corralejo, gdzie Christina opuściła nas, bo chciała się spotkać z koleżanką i być może popłynąć na wysepkę Isla de Lobos. Wysepka oddalona jest od Fuerteventury o około 2km, natomiast na Lanzarote jest jedynie 8km. Zastanawiałem się czy do niej nie dołączyć, chciałem w sumie zobaczyć wyspę, ale zdecydowałem się pojechać z Angelą i Devide surfować na Playa del Burro, położonej kilka kilometrów na południe od Corralejo. Plaża położona jest nad wydmami, które przecina droga prowadząca z Corralejo do Puerto del Rosario. Wydmy te są częścią Parque Natural Dunas de Corralejo. ale wstęp tu jest nieograniczony. Wydmy wyglądają niesamowicie. Piasek nie jest zbyt drobny, utworzony po części z resztek skorupiaków, przez co nie nagrzewa się tak szybko i nawet w taki ukrop można po nim spokojnie chodzić na boso. Plaża z tym samym jasnym piaskiem i płaskimi skałkami po środku. Fale nie były zbyt wysokie, ale Davide ponownie zniknął na kilka godzin ze snowboardem. Ja zrobiłem rundkę wokół plaży i po wydmach. Powalczyłem trochę z falami, popływałem, poleżałem na słońcu i tak zleciał dzień. Zebraliśmy się po 17 do odjazdu. Po drodze wstąpiliśmy do „Makdonaldsa” bo Angela chciała napić się kawy, a my skorzystaliśmy z okazji i wzięliśmy po kanapce z kurczakiem. Po przyjeździe do domu wypakowaliśmy samochód, który przed wyjazdem był trochę zakurzony i zapiaszczony w środku, a teraz wyglądał jakby wrócił z rajdu po pustyni. Po jakieś godzince czasu przyjechała Christina, która jednak popłynęła na Isla de Lobos, bo koleżanka niestety musiała dłużej zostać w pracy. Wieczorem poopowiadaliśmy sobie różne historie i poszliśmy dość wcześnie spać, bo jutro z Angelą będziemy biegać. Chociaż za chwilę przyszły koleżanki Angeli, które wyciągnęły ją na chwilę, a ja zasnąłem twardym snem.

21 sierpnia – Fuerteventura – Morro Jable

Budzik nastawiony miałem na 5:30. Z niechęcią zwlekłem się po półtorej godziny snu. Szybko zrobiłem sobie kanapki z serem na drogę, spakowałem jogurt pitny, banany, kanapki oraz wszystkie przygotowane rzeczy i obudziłem Laurę. Pożegnaliśmy się, zbiegłem na dół i szybkim krokiem ruszyłem do przystani z pełnym ładunkiem, a na ulicach panował spokój bo było jeszcze ciemno. Do miejsca w którym wczoraj kupowałem bilety dotarłem o 6:15. O tej godzinie powinien odjeżdżać autobus ARMAS, który był podstawiony dla pasażerów, bo prom odpływał z samego końca portu. Jednakże kierowca dopiero mył szyby i poinformował mnie że odjeżdża za 15 minut. Najważniejsze że zdążyłem. Po 5-minutowej jeździe autobusem wysiadłem przy promie i wszedłem na pokład. Zająłem miejsce w bufecie z gniazdkiem prądowym. Jednakże tym razem spotkała mnie niemiła niespodzianka – internet nie działał, a w planie miałem rozesłanie requestów na Lanzarote ;/ Dlatego całą drogę starałem się drzemać, ale było za głośno i niewygodnie. Po dotarciu do Morro Jable pokręciłem się chwilę po porcie i ruszyłem w stronę miasta. Nie miałem żadnej mapy, a Tibisay, mój host w Morro Jable pracuje w jednym z tutejszych hoteli. Pomimo że dopływając do Fuerteventury wyspa wyglądała na spowitą mgłą, po zejściu z promu od razu uderzyło słońce i bardzo gorące, niemal bezwietrzne powietrze. Jakoś doszedłem do deptaku w miasteczku i nieoczekiwanie zadzwoniła Tibisay zapytać się czy jestem i jakie mam plany. Poprosiłem ją żeby przetrzymała duży plecak w aucie, to będę mógł sobie z małym pozwiedzać. Zgodziła się. No to rura w stronę hotelu, który jest na drugim końcu miasta. Po drodze zaszedłem do „markietu” kupić wodę. Kobieta nie chciała mnie wpuścić z dwoma dużymi plecakami, pokazując na szafki z kluczykami w przedsionku. Zapytałem się jej jak mam zmieścić tam swój bagaż? Wzruszyła ramionami, ale poprosiłem ją żeby przyniosła mi jedną wodę, zgodziła się. Po drodze do hotelu zatrzymałem się jeszcze w biurze informacji turystycznej przy jednym z centrów handlowych. Bardzo miła pani dała mi mapę i udzieliła kilku wskazówek. Nie omieszkała też wyrazić swojego zachwytu co do mojej urody 😉 Jest rwanie jest zabawa. Byłem cały mokry od niesienia ciężkiego bagażu, więc zaproponowała mi zimną wodę i posiedzenie chwilę przed wentylatorem. Po chwili jednak poszedłem dalej, żegnając miłą panią. Po dotarciu do hotelu Tibisay wyszła z kolegą mnie przywitać. Wrzuciłem większy plecak i kilka innych rzeczy do bagażnika jej samochodu. Okazało się że dwie Hiszpanki (couchsurferki), z którymi się kontaktowałem po odczytaniu wiadomości na grupie Fuerteventury na couchsurfingu, będą dzisiaj również nocować u Tibisay, która zaproponowała że po pracy zawiezie mnie do Cofete, więc teraz mam iść się zrelaksować na plaży. No to poszedłem na Playa del Matorral. Piasek jest tutaj bielutki, a ocean błękitny. Co prawda plaża miejscami jest do bani, bo po miękkim piasku przy brzegu dno pokrywają sporej wielkości kamienie, po których niewygodnie się stąpa. Między plażą a drogą jest swojego rodzaju rezerwat, ponieważ jest tutaj słone bagno z licznymi rzadkimi gatunkami, jest to obszar chroniony Natura 2000. Poleżałem trochę na plaży, robiąc przerwy na kąpiel. Zaczepiłem też leżącą obok dziewczynę. Melissa jest Niemką, pracuje w tym samym hotelu co Tibisay, właśnie na przerwie i spogląda czasami na zeszyt ze słówkami – uczy się hiszpańskiego 🙂 Za około pół godziny Melissa musiała wracać do pracy. Pożegnała mnie całusem w polik, a ja poszedłem się kąpać. Zaczął się przypływ, dobrze że wróciłem z wody na czas, bo mimo że plaża tutaj jest dość stroma, to fale wdarły się na piasek na którym leżał ręcznik i plecak. Zdążyłem ocalić plecak, gdzie był aparat i netbook, oraz pół ręcznika. Niestety buty ze skarpetkami, pół ręcznika i pół bojówek zostało podmyte przez falę. Zwinąłem się zatem na przyhotelowy prysznic, gdzie obmyłem rzeczy i siebie z piasku. Potem wróciłem tą samą drogą, przez tarasy i baseny Iberostar, do recepcji, gdzie poczekałem na Tibisay aż skończy pracę. Po 17 pojechaliśmy do jej domu. Mieszka w rodzinnym szeregowcu w starszej części Morro Jable. Tibisay jest bardzo żywiołowa, krzyczy do wszystkich i uśmiecha się na prawo i lewo, do co rusz spotykanych na ulicy znajomych. Mówi do mnie prawie cały czas po hiszpańsku, tłumacząc mi co chwilę jakieś słowa, dzięki czemu może czegoś się nauczę. Spędziliśmy około godziny czasu w domu, po czym udaliśmy się w drogę do Cofete. Droga jest kręta i po pewnym czasie asfalt się kończy i zaczyna ubity co prawda szuter, ale z licznymi dziurami. Miejscami jest bardzo wąsko, także 2 samochody muszą zjeżdżać na mijanki żeby się minąć. Jest bardzo gorąco i mocno wieje. Krajobraz półpustynny, same skały z niewielką ilością sucholubnej roślinności i pełno piasku. Miejscami tworzą się małe trąby powietrzne z wirującym piaskiem, ciekawe zjawisko. Niebo niestety jest mleczne, przez wiejącą znad Sahary kalimę. Czasami wokół drogi i na niej pojawiają się kozy. Przecięliśmy masyw górski, który dzieli półwysep Jandia i naszym oczom ukazała się Playa de Cofete. Piękne i kontrastowe kolory skał i błękitnego oceanu. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy punkcie widokowym, po czym ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy parterowe zabudowania, bez bieżącej wody i prądu. Ludzie mieszkają tu sezonowo. Jest tu też bar 🙂 i wiele kóz. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy rzeźbie człowieka z psem. W dole na plaży surferzy uprawiali surfing, a my podziwialiśmy plażę wśród pierdzących i meczących kóz. Po tej stronie wybrzeża pływanie nie jest wskazane, bo prądy są tutaj bardzo zdradzieckie i tworzy się wiele zawirowań, nawet przy brzegu. W 10 minut docieramy do Willa Winter, zagadkowego budynku położonego u podnóża wzgórz półwyspu. Budynek został zaprojektowany przez niemieckiego inżyniera Gustava Wintera w 1946r. i jest owiany wieloma tajemnicami. Legendy głoszą że był on sekretną bazą zaopatrzeniową dla niemieckich lodzi podwodnych oraz że po wojnie nazistowscy generałowie przechodzili tutaj operacje plastyczne twarzy. Tibisay mówiła że do budynku prowadziły sekretne podziemne przejścia, ale zostały zamurowane. W budynku koczują jacyś ludzie, chociaż formalnie właścicielem jest hiszpańska firma deweloperska. Obchodzimy budynek dookoła, rozmawiając z jakąś kobietą która również przyjechała zobaczyć to miejsce, a w oddali widok na Playa de Barvolento. Zebraliśmy się w drogę powrotną. W międzyczasie Christina, mieszkająca w Costa Calma, która ma również być moim hostem, wysłała mi wiadomość, że wraz ze znajomymi wybiera się do Morro Jable. Po powrocie do domu Pepa i Lucia, dwie hiszpańskie couchsurferki, z którymi wcześniej kontaktowałem się w celu wspólnego zwiedzania wyspy, czekają na nas przed domem Tibisay. Wymieniliśmy doświadczenia podróży, popijając zimne napoje, a Pepa odpaliła porro, na którego skusiła się też Tibisay. Po jakiś 2 godzinach zebraliśmy się do wyjścia na miasto, żeby coś zjeść i spotkać się z Christiną i jej znajomymi. Na mieście sporo ludzi. Przeciskamy się ciasnymi i krętymi uliczkami, do jednej z restauracji leżących przy plaży. Po chwili dołączają do nas mama Tibisay z jej przyjaciółką. Zamawiamy napoje i jedzenie. Wziąłem podwójnego hamburgeriosa (lokalnego „bigmaka”) i piwo. Za chwilę dołączają do nas Christina i jej znajomi – Davide z Włoch i Angela ze Szwajcarii. Najedzeni przeszliśmy się promenadą robiąc kilka wspólnych zdjęć, po czym poszliśmy w stronę pobliskiej sceny, na której odbywały się jakieś pokazy. Przed sceną zgromadziło się sporo ludzi, z czego większość to lokalni mieszkańcy. Hotelowa część Morro Jable położona jest nieco dalej, więc leniwi turyści pewnie nie wiedzieli nawet o tym festynie. Popatrzeliśmy chwilę na akrobacje i wróciliśmy do domu żegnając się z Christiną, Angelą i Davide. Po powrocie do domu wziąłem szybki prysznic i chciałem usiąść do wysyłania próśb o kanapę na Lanzarote, ale nie miałem już siły. W końcu dzisiaj spałem jedynie godzinę z kawałkiem. Dziewczyny już położyły się spać, ale Tibisay jeszcze się kręciła. Usnąłem od razu po przyłożeniu głowy do poduszki.