4 sierpnia – Barranco de Masca i Punta de Teno

Obudził mnie budzik, który nastawiłem na 7, chociaż z chęcią bym jeszcze pospał. Za oknem jeszcze było ciemnawo. Po zjedzeniu musli z mlekiem i bananem oraz nakarmieniu kurczaka, spakowałem się i zszedłem na dół. Planowałem pojechać do Masca, gdzie jest kanion, którym kiedyś płynęła rzeka, zakończony ponoć wspaniałą plażą, a potem jeśli starczy czasu zwiedzić północno-zachodni kraniec wyspy – latarnię morską i wspaniałe punkty widokowe po drodze. Autobus do Masca odjeżdża z Buenavista del Norte. Nie doszukałem się w kieszonkowym rozpisie jazdy czy dzisiaj (sobota) dojadę tam z Los Silos autobusem, więc koło przystanku stanąłem na stopa. Niestety nikt się przez 20 minut nie zatrzymał, a sam ruch był niewielki. Postanowiłem że jakoś tam dojdę pieszo, na co miałem mniej więcej pół godziny. Lecz op kilku minutach (jakieś 500m) przejeżdżał autobus, zabrakło mi 200m do następnego przystanku. Szkoda że kierowca nie zrozumiał, że machając proszę go żeby zatrzymał się na następnym przystanku do którego dobiegłbym w minutkę. Zniesmaczony pechem, pomaszerowałem dalej, ciągle próbując złapać stopa. Udało mi się po kolejnych 10 minutach. Jakiś dwóch kolegów jechało z kajakami na dachu dwoma samochodami. Zatrzymali się przy sklepie i poszli zrobić małe zakupy, informując mnie że podwiozą mnie do Buenavista del Norte. Super, tylko czy zdążę na autobus, bo do odjazdu zostało 15 minut.  Po 5 minutach wrócili, okazuje się że jeden mówi bardzo dobrze po angielsku, ale wsiadam do drugiego samochodu, który … nie chce zapalić. Kierowca po trzech próbach wbił wsteczny i odpalił go staczając się z górki. W trakcie jazdy do Buenavista del Norte okazało się że moi dobroczyńcy jadą popływać kajakami w mój drugi punkt trasy – Punta del Teno. Nie zastanawiając się długo, powiedziałem że pojadę z nimi. Stwierdziłem, że na autobus mogę i tak nie zdążyć, a pojadę wówczas następnym, który jest w południe. Droga do Punta del Teno jest niesamowita. Oficjalnie jest zamknięta, ale jest to tylko zaznaczone na mapie przerywaną linia i tabliczką przed drogą. Prowadzi ona przez urwisko skalne, gdzie dość często obsypują się mniejsze lub większe fragmenty ściany. Po drodze wspaniały widok na pobliską wioskę przyległą do Buenavista del Norte, oraz jakieś 200m w dół kipiel morska. W połowie drogi przejeżdżamy przez tunel długości kilkuset metrów, mijamy kilka wiatraków do produkcji energii po prawej i dojeżdżamy do cypelka wulkanicznego z niewielką latarnią morską. W czasie jazdy dało się odczuć fale gorącego powierza wdzierające się do samochodu. Tu na miejscu wieje niemiłosiernie, ale tak gorącego wiatru jeszcze nie doświadczyłem. Można też zauważyć że po lewej stronie cypla morze jest spokojniejsze, po prawej bardziej wezbrane, tak jakby ktoś podzielił je na pół. Po lewej stronie rozpościerają się wysokie klify Acantilado de Los Gigantes, które ciągną się aż po Los Gigantes. Moi dobroczyńcy byli wyraźnie niezadowoleni wiatrem, bo oznaczało to nici z kajaków. Powiedzieli, że spędzą tu ponad godzinę i będą wracać, więc jeśli chcę mogę się zabrać do Buenavista. Godzina czasu swobodnie wystarczyła mi na zrobienie kilku zdjęć i podziwianie rozbijających się o skały fal. Pobrodziłem też po wydrążonych w skałach dziurach, w których odpływ zostawił wodę wraz z kolorowymi rybkami, krabami i małżami. Po około godzinie czasu zszedłem na dół, gdzie kilka minut później zabrałem się w drogę powrotną do Buenavista del Norte. Po przyjeździe do miasteczka, sprawdziłem w przewodniku co można w mieście zobaczyć – niewiele. Udało mi się połączyć z jakaś siecią i chwilę spędziłem w Internecie. Myślałem że zajdę do polecanej w przewodniku restauracji, gdzie ponoć serwują domowe obiady, ale nie miałem już czasu. Zamiast tego, poszedłem do sklepu kupić ciastka i wodę na drogę, bo ziołowej herbatki ubyło już pół butelki. Poszedłem na przystanek i czekam, czekam i po 15 minutach sprawdziłem kieszonkowy rozkład, po czym tabliczkę żeby potwierdzić, że znowu pomyliłem godziny. Autobus 355 nie odjeżdżał o 12:00, ale o 11:45, czyli spóźniłem się jakieś 7 minut. Postanowiłem nie dać za wygraną, i po przejściu ponad kilometra, wyszedłem z miasteczka, wspinając się pod górę krętą drogą i próbując łapać stopa. Niestety znowu nie szło dobrze, gorący wiatr dął niemiłosiernie, ale w końcu zatrzymał się mężczyzna jadący czerwoną terenówką. Podwiózł mnie prawie do samego Masca, chociaż tam wcale nie jechał, to miłe z jego strony. Po drodze wymieniliśmy kilka zdań po hiszpańsku (tzn. próbowałem go zrozumieć i coś tam odbąkiwałem). Gorący wiatr wiał ciągle z dużą siłą. Zszedłem szlakiem z punktu widokowego na miejscowość Masca, zrywając po drodze kilka tunos (owoców opuncji), które bujnie rosły przy szlaku. Mając przykre doświadczenia z tymi owocami pamiętałem, że należy uważać na drobne kolce które są na owocach. Wyjąłem nóż i obrałem powoli owoce ze skórki. Były smaczne, a na moich palcach zostało jednak trochę kolców. Pozbyłem się ich skrobiąc palce nożem. Szlak kanionem zaczyna się w miasteczku. Przy kawiarenkach sporo turystów, w drodze na szlak, prawie żywej duszy nie było. Minąłem jakąś parę, jak się okazało Polaków. Koleś słabo się przygotował na wycieczkę, bo wziął sandałki (całe szczęście nie miał skarpet :P). Robiłem zdjęcia okolicy więc mnie wyprzedzili, i zaczęli zrywać owoce opuncji rosnących przy drodze, pechowo dla nich, bo byli nieostrożni. Kawałek dalej siedział starszy mężczyzna, który sprzedawał owoce, w tym te opuncji, obierając na miejscu. Doszedłem do początku szlaku, gdzie na tablicy informacyjnej napisano, że idziemy na własne ryzyko, bo kamienie się obsypują ze stromych zboczy. No to idziemy. Droga z początku stroma, po dojściu do dna wąwozu wyrównała się opadając delikatnie. Mimo to czasami idzie się pod górkę, bo dno wąwozu jest zarośnięte, zalane, albo usłane tak wielkimi głazami, że nie da się ich łatwo pokonać. Wokół palmy daktylowe, kaktusy i uciekające spod nóg jaszczurki, no i ten gorący wiatr. Spotykam jedną parę, którą szybko mijam, potem jakiś ludzi z wędkami idących w przeciwną stronę, chyba miejscowi. Przez pewien czas na nikogo się nie natknąłem. Idę szybko, czasami zbiegając, ale staram się nie popełnić błędu, który mógłby wiele kosztować. Czasami idzie się półką skalną, lub urwiskiem, za którym jest kilkanaście metrów w dół. Spotykam dwie Holenderki, proszą mnie o zrobienie zdjęcia, chwilę rozmawiamy i biegnę dalej. Znowu przez dłuższy czas nikogo nie napotkałem, ale po 40 minutach mijam grupę ludzi z hotelu, która idzie z przewodnikiem – ciekawe ile ich taka fakultatywna wycieczka kosztowała :), są wśród nich i Polacy. Widoki niesamowite, kolorowe, ale głównie ciemne ściany wąwozu piętrzą się dumnie wokół, a na dnie coraz częściej woda i zarośla bambusowo-trzcinowe. Chyba zbliżamy się do końca. Tak właśnie, słychać szum morza i czuć zimną bryzę na twarzy. Trasę którą wg tabliczki idzie się 3h, pokonałem w 1:45h. Nie obyło się bez drobnej kontuzji, poślizgnąwszy się na drobnym żwirku rozsypanym na półce skalnej, otarłem piszczelem o sporej wielkości głaz. Na szczęście to tylko otarcie. Przy plaży kupiłem bilet na taksówkę wodną, na którą muszę jeszcze godzinę czekać, ale to dobrze, bo skorzystam z orzeźwienia jakie oferuje ocean, ponieważ jestem mokry do ostatniej nitki od potu. Plaża piaszczysta, ale są też skałki w środkowej części i przy klifach. Na wodzie kilka statków i łódek. Jest też kilkudziesięciu plażowiczów. Fale czasami przybierają na prawdę imponujące rozmiary. Po dotarciu na lewą stronę zatoki, rozbieram się i do wody. Ale ulga! Fale niesamowicie urozmaicają kąpiel. Popływałem pół godziny. Musiałem  wyschnąć, bo nie wziąłem ręcznika, oraz przejść na prawą stronę zatoki, skąd odpływa taksówka. To nic innego jak łódka motorowa, zabierająca na pokład około 50 ludzi. Płyniemy do Los Gigantes, trwa to około 15 minut przy czym jest na prawdę super, bo wieje orzeźwiający wiatr, a czasami na pokład dostają się rozprute przez łódkę fale. Po lewej stronie widać klify które dumnie sterczą aż po Los Gigantes. Po dotarciu do portu, udaję się w górę miejscowości. Udało mi się uśmiechnąć do kelnerki w jednym z barów i mogłem skorzystać z internetu. Miałem trochę do załatwienia, więc zeszła mi godzinka czasu. Po drodze na przystanek autobusowy kupiłem zimną wodę – przyda się na pewno. Okazało się jednak, że autobus mi znowu sprzed nosa uciekł. Następny jest przed 21 – za późno. Nic tu po mnie, wspinam się znowu jakieś 2km do góry łapiąc stopa. Jak zwykle nie było łatwo. Zatrzymało się małżeństwo które akurat podwiezie mnie aż do Erjos. Koleś pół Hiszpan, pół Amerykanin, kręci filmy pod wodą, z morskimi ssakami i turystami, których tutaj na zachodnim wybrzeżu wyspy jest sporo. Dał mi wizytówkę, jeśli jeszcze raz odwiedzę Los Gigantes, zaprasza mnie na obiad. Mam mu też coś przetłumaczyć z angielskiego na polski. Wysiadam w Erjos, około godziny marszu w dół i jestem w Cuevas Negras o 19:30. Czuję zmęczenie, głownie na stopach, chociaż muszę powiedzieć, że nie jest aż tak źle. Dodatkowo czasami też odczuwam kostki, pod którymi zrobiły się niewelkie ranki od butów, w końcu to buty do biegania, nie w góry. Starałem się jak najszybciej ogarnąć rzeczy jakie miałem do zrobienia. Przede wszystkim posiłek – dzisiaj również makaron z sosem pomidorowym. W międzyczasie nakarmiłem kurczaka i rozwiesiłem mokre rzeczy na płotku, i tak nie wyschną, bo zostawione na cały dzień koszulki były nadal wilgotne. Po posiłku wziąłem prysznic. Woda o tej porze (20:30) jest już zimnawa, ale i tak nie mam wyboru. Przygotowałem herbatę z mięty, cytryny i imbiru na jutro, a także listę rzeczy które muszę jutro przed wyjściem zrobić – lepiej nic nie zapomnieć. Opisując dzisiejsze przygody, usłyszałem że ktoś nadchodzi ścieżką. Na wszelki wypadek zgasiłem świeczki – przecież nie dogadam się po hiszpańsku, więc po co prowokować niepotrzebne sytuacje po ciemku i z dala od cywilizacji. Musiała to być grupka lokalnej młodzieży, która przy domku zrobiła zasadzkę w celu przestraszenia kolegi. Poszli dalej, a ja za położyłem się spać po 22.