25 sierpnia – trekking w Tarajalejo i urodziny Davide’a

Wstałem po 8:30 i po śniadaniu spakowałem się. W międzyczasie przyjechał kolega Tibisay, który próbował otworzyć drzwi jej polówki bez klucza. Niestety nie udało mu się, dlatego zdecydowali się na wybicie bocznej tylnej szyby. Tibi pogodziła się już ze stratą kluczy i ucieszyła się że auto będzie gotowe na poniedziałek i będzie nim mogła jechać do pracy. Pożegnałem Tibisay, która walczyła z okruszkami wybitej szyby w aucie, dziękując za świetnie spędzony czas i za to że nauczyła mnie kilku słówek, bo mówiła do mnie niemal wyłącznie po hiszpańsku, z dużą cierpliwością tłumacząc mi słowa których nie rozumiałem. Powędrowałem z pełnym obciążeniem stromymi i wąskimi uliczkami do deptaku, którym wzdłuż plaży doszedłem do przystanku przy Playa del Matorral. Tam złapałem stopa na którego niestety czekałem około godziny czasu, przepuszczając jeden autobus do Puerto del Rosario, myśląc że to jest bezpośredni, ale tak nie było. Angela była u koleżanki, więc zadzwoniłem żeby przyszła do domu. Postanowiliśmy że pojedziemy się gdzieś przejść, bo za gorąco jest na bieganie. Poza tym czułem trochę mięśnie po wczorajszym biegu. Angela ma fajny niemiecki przewodnik po ciekawych ścieżkach trekingowych po Fuerteventurze. Tym razem pojechaliśmy do Tarajalejo. Przeszliśmy plażą i wspięliśmy się na klif, którym szliśmy ponad godzinę czasu. Nie zrobiliśmy całej trasy, ponieważ było bardzo gorąco i mieliśmy jeszcze kilka rzeczy na głowie. Dlatego po dojściu do małej, skalistej i bezludnej plażyczki postanowiliśmy wziąć kąpiel … nago :D. Dojście do wody było utrudnione przez skały, ale za to woda była przyjemnie ciepła, dlatego popływałem „żabunią” około 20 minut. Potem porzucałem kamieniami do wody, których wokół było od groma. Po chwili zebraliśmy się w drogę powrotną. Po dojściu do Tarajalejo zaszliśmy do restauracji na plaży zjeść bocadillo :). Ja wziąłem z kalmarami, Angela z czymś co średnio jej smakowało, dlatego postanowiłem zamienić się z nią moją pyszną połówką z kalmarami. Po posiłku udaliśmy się do „markietu” zrobić zakupy, bo Davide miał dzisiaj urodziny. Dlatego postanowiłem zostać u Christiny, żeby zrobić mu niespodziankę. Kupiliśmy tartę z lodami i whiskey, owoce do sałatki owocowej, pieczywo, napoje, dwie butelki wina i ronmiel. Przyjechaliśmy do domu i po prysznicu zaczęliśmy przygotowywać sałatkę owocową, ale przyszła Chris z pracy i porwała Angelę, żeby przywieźć rower, który w pracy zostawiła. Ja zająłem się uzupełnianiem bloga i ostatecznie nie zrobiliśmy sałatki owocowej, a pokrojone owoce wrzuciliśmy do szklanek i zalaliśmy schłodzoną sangrią :D. Chris zrobiła szybko sałatkę z ananasa, sałaty, czosnku i sera feta oraz przygotowała zdjęcia na jakich uwieczniła Davide’a odkąd był na wyspie. Przegrałem jej też kilka z ostatniej wycieczki i spotkania w Morro Jable. Zebraliśmy wszystkie potrzebne rzeczy i poszliśmy na imprezę. Niestety Davide’a nie było, dlatego musieliśmy chwilę poczekać. Jak się okazało był w „markiecie” kupić alkohol i mięso na grilla. Przyjechał razem z czwórką znajomych z Niemiec. Zająłem się rozpalaniem grilla, bo widziałem że chłopaki średnio sobie z tym radzą. Co prawda węgiel był wilgotny, ale jakoś się udało się go rozżarzyć. Davide nie był pewien czy już można wrzucać mięso, ale jak zobaczyłem że są też tłuste żeberka, wiedziałem że zaraz cały grill pójdzie z dymem od kapiącego tłuszczu. Tak się też wkrótce stało i potrzebna była butelka z wodą do przygaszania. Do picia było piwo, wino białe i czerwone, wódka, rum i ronmiel. Za chwilę przyszły jeszcze trzy koleżanki, z Niemiec, Czech i Grecji. Czeszka miała na imię Beata i bardzo dobrze mówiła po polsku, bo wychowała się przy obecnej granicy z Polską. Żeberka z grilla były rewelacyjne, kiełbaski też, potem ugotowaliśmy warzywa. Posiadówka była spoko, pogadałem z wszystkimi gośćmi i napiłem się trochę wina i wódki 😀 Byłem bardzo senny bo ostatnio nie dosypiałem, dlatego zwinęliśmy się z Chris i Angelą około 1:00 do domu, a reszta przygotowywała się do wyjścia „na miasto”. Musiałem się jednak wrócić, bo zapomniałem bluzy i miałem problem ze znalezieniem mieszkania Davide’a wśród tych wąskich uliczek zapełnionych domkami, ale jakoś dałem radę. Po przyjściu do domu od razu kima, bo jutro, w sumie nie wiem co będzie jutro, oprócz tego że płynę na Lanzarote.

24 sierpnia – bieg po półwyspie Jandia i Playa de Barlovento, laguna na Playa de Sotavento oraz fiesta w Morro Jable

Obudziłem się około 8:15, Christina jeszcze przygotowywała się do pracy, natomiast Angeli nie było. Pomyśleliśmy z Christiną, że widocznie dziewczyny poimprezowały sobie. Chris zostawiła mi klucz od mieszkania, żebym w razie czego mógł zamknąć drzwi i wrzucić go do skrzynki na listy, bo dzisiejszą noc miałem spędzić u Tibisay. Pożegnałem się zatem z Chris, dziękując jej za super zabawę, za całą gościnę i za to że wzięła mnie na wycieczkę na północ. Po śniadaniu pobuszowałem trochę w sieci i … przyszła Angela 😀 Okazało się, że nie było żadnej imprezy. Po około godzince Angela chciała wrócić do domu, ale w drzwiach od wewnątrz był klucz, dlatego nie mogła ich otworzyć. Pukała w okno Christiny, krzyczała z drugiej strony przy balkonie, ale zarówno ja i Chris mieliśmy twardy sen. Dlatego wzięła z samochodu koce i poszła spać na wzgórza 😀 To dopiero szalona kobieta! Nie zastanawiając się więcej przyszykowaliśmy się do dzisiejszego biegu, bo nie zamierzaliśmy odpuścić. Tym bardziej że pogoda jakby wiedziała o naszych planach, ponieważ ranek zaczął się pochmurnie, przez co nie było takiego skwaru. Podjechaliśmy kawałek w stronę Morro Jable i za zjazdem na Playa de Sotavento odbiliśmy w drugą stronę szutrową drogą na północ, którą dojechaliśmy do farmy kóz. Zamieniliśmy sandały na buty do biegania i ruszyliśmy w stronę Playa de Barlovento. Najpierw biegliśmy drogą szeroką na jeden pojazd, która powoli zaczęła piąć się do góry. Wiejący od północy wiatr dodatkowo utrudniał wbieganie na wzgórze. Od miesiąca czasu nie miałem treningu biegowego, więc nie wiedziałem jak zniosę ten wysiłek i czy jutro będę mógł się ruszać. Angela jest niezłą zawodniczką. Kiedyś brała udział w różnego rodzaju biegach przełajowych i górskich, teraz trenuje tylko dla siebie, ale kondycję ma bardzo dobrą. Zaczyna brakować mi tchu, dlatego co co jakiś czas bieg zmieniamy na marsz. W międzyczasie krajobraz lekko się zmienia. Coraz więcej piasku formującego niewielkie wydmy. Szutrowa droga miejscami całkowicie pokryta jest białym piaskiem. Kręta droga wspina się coraz wyżej. Dobiegamy do szczytu wzniesienia, skąd rozpościera się widok na Playa de Barlovento. Droga zupełnie znikła, biegliśmy już tylko po wydmie, czasami z niej zbiegając, czasami biegnąc pod górkę. Przycisnąłem około 100m sprintem, bo zbieganie było za łatwe i nie czułem już zadyszki, która po sprincie oczywiście wróciła. Dobiegliśmy w końcu do stromego, ale jakże malowniczego wybrzeża. Wspaniały kontrast tworzony przez różnego koloru erozyjne kształty skał oraz wydmy, a na dole piaszczysta plaża i falujący ocean. Żałowałem że nie wziąłem aparatu, ale bieg z nim byłby uciążliwy. Tym bardziej że teraz podbiegamy klifem, czasami pomagając sobie rękoma, czasami wspinając się po stromej ściance. Ścieżka jest ledwo widoczna i bardzo wąska. Czasami mam wrażenie że nie ma ścieżki. Schodzimy w końcu na plażę i spacerujemy sobie wzdłuż. Widać pojedyncze tropy ludzkie, ale dojazd do plaży jest niemożliwy, więc nikogo tu nie ma, tylko my i otaczająca nas natura. Tak jak wcześniej wspomniałem, to wybrzeże jest bardzo zdradzieckie ze względu na silne prądy. Po około kilometrze spaceru wchodzimy po stromym zboczu niewielkiego wąwozu, w którym gdzieniegdzie sączy się woda. W miejscach tych rośnie drobna trawa! Wokół tylko skały wulkaniczne a na dnie wąwozu dywanik z zielonej trawki, zanieczyszczonej kozimi bobami. Po drodze mijamy błąkające się kozy. Wspinaczka przybiera na sile, wąwóz pnie się do góry, a my wchodzimy po zboczu wąwozu na wąską ścieżkę wijącą się serpentynami do góry. W końcu dochodzimy do miejsca w którym znikąd zaczyna się droga. Zaparkowane są tuta dwie terenówki, a ludzie pytają się czy tą drogą dojadą do Cofete – nie dojadą. Żegnamy ich i zaczynamy zbiegać szutrową drogą, dość szybkim tempem. Biegnie się w miarę lekko, a wiatr czasami wieje nam w plecy. Po około 30 minutach dobiegamy do farmy kóz, skąd widać zaparkowane auto. Wciskam sprint, bo finisz zawsze musi być dobry. Tym razem Angela też przyspiesza, ale ja dobiegam pierwszy do auta, słysząc za plecami lament Angeli, że nie jest dość szybka 🙂 Prawda jest jednak taka, że na całym długim dystansie przegrałbym z kretesem 😉 Po chwili odpoczynku i zmiany butów biegowych na sandały jedziemy na Playa de Sotavento, żeby ochłodzić rozpalone biegiem ciała. Na tej plaży jest też swoistego rodzaju laguna, która w czasie odpływu zamienia się w słonowodne oczko. Niestety nie wziąłem aparatu ;/ Po kąpieli wracamy do Costa Calma, gdzie pakuję się i żegnam Angelę, dziękując za pokazanie mi tak magicznego miejsca, które nazywa swoim ogrodem 🙂 Idę na pobliski przystanek i w oczekiwaniu na autobus łapię stopa w ciągu 10 minut. Podwozi mnie rosyjsko-niemiecka parka. Wysiadam przy latarni w Morro Jable i dalej „z buta” idę do Tibisay. Oprócz Tibi czeka na mnie jej mama i babcia, a także argentyńska kumpela mamy Tibi. Okazuje się że mijany przeze mnie na promenadzie tłum czekał na konkurs piękności, na który się wybraliśmy. Zrobiłem bardzo dużo zdjęć, szczególnie dziewczyną 😀 W konkursie brał udział również brat Tibi, dlatego prosiła mnie żebym robił mu zdjęcia. Niestety moja faworytka zajęła drugie miejsce, ale prawie wszystkie kandydatki były „hot” 😉 Po pokazie poszliśmy na bocadillo, bo zgłodniałem, a potem uderzyliśmy do domu, bo przy scenie, skąd leciała muzyka, nic się nie działo. Nadrobiłem trochę pisanie przygód i oczywiście zalogowałem się na couchsurfing. Poszedłem późno spać, bo Tibi gdzieś zgubiła klucz od auta, którego długo szukaliśmy bez sukcesu. Jutrzejsze plany zwiedzania z Tibi poszły w niepamięć, dlatego skontaktowałem się z Chris, żeby dała znać Angeli że jutro możemy coś wspólnie zrobić, bo Angela już spała. Tibi odpaliła sobie na pociechę skręta, a ja starałem się ja jakoś rozśmieszyć. Poszliśmy spać około 1:00.

22 sierpnia – roadtrip, surfing i fiesta na północy Fuerteventury

Wstałem po 8:00, a Tibisay już przygotowywała się do pracy. Na wczorajszym spotkaniu Christina zaproponowała mi udział w dwudniowym wypadzie na północ wyspy. Głównym celem podróży jest surfing, ale w planie jest też udział w miejscowym festynie, jam session i może coś zwiedzimy. Jadą również Davide i Angela. Zdecydowałem się jechać, bo Tibisay i tak pracuje do 17:00 a dziewczyny wstały dopiero o 10:00. Christina zaprosiła mnie też na śniadanie, ale musiałem odmówić, bo chciałem wysłać w końcu te couchrequesty na Lanzarote, z czym skończyłem dopiero około 10:30, w międzyczasie zjadłem dwie kanapki. Nie wiedziałem co mam wziąć ze sobą, dlatego wziąłem praktycznie wszystkie rzeczy. Pepa i Lucia ucałowały mnie na pożegnanie i pognałem na przystanek, który był w centrum miasta. Tym razem poszedłem promenadą wzdłuż plaży, bo tak jest szybciej. Termometry po drodze wskazywały już 30 stopni, więc na przystanek doszedłem oczywiście mokry. Do autobusu miałem jakieś 15 minut, więc nie mając nic do roboty stanąłem na stopa. Zatrzymał się Patrick, młody Niemiec pracujący w tym sezonie w szkole kitesurfingu. Po drodze do Costa Calma wymieniliśmy kilka zdań i wysiadłem przy pierwszym rondzie. W zasadzie nie miałem dokładnego adresu Christiny, tylko wskazówki, że jest to przy stacji benzynowej, za centrum handlowym el Palmera. Miałem szczęście bo Christina robiła coś na balkonie, więc nie musiałem więcej błądzić, dzięki czemu miałem jedynie 15 minut spóźnienia. Od razu po przyjściu wypakowałem niepotrzebne rzeczy, żeby zmniejszyć objętość plecaka. W międzyczasie Christina poczęstowała mnie quiche zrobioną przez siebie, wciągnąłem też banana i kanapkę z dżemem. Po chwili pojawili się Angela i Davide i zaczęliśmy akcję pakowanie. Angela obecnie jest tu na miesięcznych wakacjach, ale kilka miesięcy temu pracowała tutaj i kupiła czerwonego seata ibizę, którym jedziemy na północ. Bagaże do bagażnika, prowiant na siedzenia, a deski do serfowania na dach. Do środka wkładamy jeszcze 2 mini deski (bodyboard). Zapakowani po brzegi ruszamy w drogę, zatrzymując się przy supermarkecie po zimne napoje. Krajobraz Fuerteventury jest zupełnie inny niż Teneryfy czy Gran Canarii, jest bardziej pustynny. Liczne wzgórza przecinane są wąwozami. Z nawiewanego białego oceanicznego piasku tworzą się wydmy, szczególnie na północy i na południu wyspy. Wzgórza mienią się różnymi barwami skał wulkanicznych opadając łagodnie ku morskiemu brzegowi lub tworząc miejscami wysokie klify. Podróż wydłużyła się nieco, bo co jakiś czas musieliśmy stawać, żeby poprawiać deski snowboardowe, które były przymocowane jedynie pasami do dachu seata. W wesołej atmosferze dotarliśmy w końcu do El Cotillo. Wjechaliśmy na szutrową drogę prowadzącą wzdłuż wybrzeża na Playa del Ajlibe de la Cueva, ale ponieważ wyglądało na to że fale są tu niewielkie pojechaliśmy dalej na Playa del Aquila. Droga tam była bardzo wyboista i dla naszego bardzo obciążonego seata skończyło się to kilkoma otarciami podwozia. Jednak warto było, ponieważ fale tutaj były znacznie większe i jak się potem okazało bardzo silne. Zeszliśmy ze sprzętem po zboczu klifu na plażę, która była jakby zakończeniem wąwozu. Davide wsiąkł na kilka godzin z deską, Angela co jakiś czas szła na około godzinkę surfować, podobnie Cristina ze swoją bodyboard. Natomiast ja spróbowałem najpierw zabawy z bodyboard, ale po pół godziny stwierdziłem że to nie dla mnie. Dlatego potem w międzyczasie gdy Angela leżała na słońcu, surfowałem na jej desce. To mój pierwszy kontakt z tym sportem, ale od razu go polubiłem. Fale były niesamowicie silne, zwłaszcza po tym gdy zaczął się przypływ. Moja pierwsza godzinka z deską nie przyniosła sukcesu w postaci dobrego surfu, ale za to opanowałem równowagę leżąc na desce, pokonywanie fal płynąc na głębszą wodę i kilka razy leżąc na desce popłynąłem na fali. Po odpoczynku kolejna godzinka przyniosła dobre rezultaty. Mój pierwszy surf w półstojącej postawie. Półstojącej, bo w międzyczasie straciłem równowagę, ale nie spadłem z deski, tylko udało mi się przyklęknąć na kolanie. W ten sposób dosurfowałem prawie do samego brzegu. Zauważyła to Christina i bijąc brawo cieszyła się z mojego niewielkiego sukcesu. Wymęczony walką z falami odpocząłem chwilę i spróbowałem trzeci raz. Tym razem miałem jedynie jeden poprawny surf, a powrót na głębię był bardzo trudny, bo przypływ i fale przybierały na sile. Nie obyło się bez drobnych strat. Surfowałem jedynie w spodenkach. Mogłem pomyśleć o koszulce, bo wosk którego używa się do smarowania deski, w celu lepszej przyczepności stóp podczas surfowania, potyrał mój 6-pack. Włoski które mam na podbrzuszu naciągały się podczas leżenia na desce i ostatecznie skóra w całym tym rejonie bardzo mnie piekła. Dodatkowo kilka razy deska źle ustawiła się do fali i przyjąłem ciosy, raz w głowę i kilka razy w ręce, ale bez większych obrażeń. Poza tym wrażenia niesamowite. Na plaży co rusz dochodziło więcej surferów, przez co mogłem obserwować rewelacyjne umiejętności. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a temperatura zaczęła spadać, więc zebraliśmy się do samochodu. Spakowani ruszyliśmy kiepską szutrową drogą do El Cotillo. Po przyjeździe do miasteczka poszliśmy zjeść do jednej z restauracji. Zamówiliśmy bocadillo oprócz Angeli, która wzięła hiszpańską tortillę. Wzięliśmy jeszcze kawę – leche leche, bardzo słodką hiszpańką kawę, która składa się z dwóch warstw, słodkiego mleka na dole i kawy na górze. Po posiłku poszliśmy do lokalnego supermarketu, gdzie zaopatrzyliśmy się w alkohol, bo dzisiaj w El Cotillo jest fiesta. Zaparkowaliśmy samochód przy plaży na której będziemy nocować i poszliśmy w stronę fiesty. Na scenie grał na żywo lokalny zespół muzyczny. Wokół pootwierane stragany oraz budki z jedzeniem i napojami. Ludzi schodziło się coraz więcej. Przy muzyce zespołu tańczyło kilka par przy scenie. Usiedliśmy sobie przy zejściu na plażę i sącząc piwko i winko, rozmawialiśmy i obserwowaliśmy co się wokoło dzieje. Dzieci i młodzież biegała z różnymi naczyniami i pistoletami na wodę w stronę plaży, żeby uzupełnić wodę, którą potem oblewali siebie nawzajem, ale też coraz śmielej innych ludzi którzy przyszli na fiestę. Wyglądało to na swojego rodzaju święto wody. Po godzince poszliśmy wypić kilka strzałów mocniejszego alkoholu. Dziewczyny wzięły ronmiel, ja z Devide rum. Christina wpadła na dobry pomysł zaopatrzenia się w woreczki, w które można schować portfel i telefon. Jak się później okazało to był strzał w dziesiątkę. Impreza przy scenie rozkręcała się, bo zamiast zespołu grali teraz DJ’e, dlatego młodzież zapełniała powoli przestrzeń taneczną. Także coraz więcej ludzi pryskało się nawzajem wodą. Przenieśliśmy się w pobliże sceny i resztę nocy spędziliśmy tańcząc. Wiedząc co się święci zjedliśmy koszulki z Devide i schowaliśmy je do woreczków i plecaka. Woda lała się zewsząd, ale było bardzo ciepło, więc nikt nie protestował. Woda lała się szczególnie w kierunku hiszpańskich dziewczyn, które nie miały staników pod bluzkami – sami wiecie jak ciekawy musiał być to widok 😀 Z fiesty zmyliśmy się około 3:00. Christina poszła nieco wcześniej, ale spotkaliśmy ją za jakieś 20 minut gdy sami szliśmy już do domu …  znaczy na plażę ;). Jadła hot-doga z budki, którego pomogliśmy jej dokończyć, po czym zamówiliśmy przy budce jeszcze po kolejce hot-dogów. Mokrzy, ale szczęśliwi, i lekko podpici poszliśmy w końcu w stronę naszej noclegowni. Wzięliśmy potrzebne rzeczy z samochodu, które wcześniej przygotowaliśmy w jednej torbie i ruszyliśmy na plażę. Na plaży nie było nikogo oprócz nas. Słychać było delikatnie trwającą jeszcze fiestę oraz szum oceanu. Angela i Devide jak zwykle ociągali się i zostali w tyle przy samochodzie. Ja poszedłem z Christiną, i wybraliśmy sobie kopczyk z kamieni na nocleg. Na plaży ułożone były kręgi z kamieni, które miały chronić od wiatru, bo chyba raczej nie od wody 😉 Rozłożyliśmy się w jednym z kopczyków, natomiast Angela z Devide poszli do następnego. Gwiaździste niebo, szum oceanu i początek rozmowy z Christiną. Początek, bo zasnąłem w trakcie trzeciego zdania 😀

21 sierpnia – Fuerteventura – Morro Jable

Budzik nastawiony miałem na 5:30. Z niechęcią zwlekłem się po półtorej godziny snu. Szybko zrobiłem sobie kanapki z serem na drogę, spakowałem jogurt pitny, banany, kanapki oraz wszystkie przygotowane rzeczy i obudziłem Laurę. Pożegnaliśmy się, zbiegłem na dół i szybkim krokiem ruszyłem do przystani z pełnym ładunkiem, a na ulicach panował spokój bo było jeszcze ciemno. Do miejsca w którym wczoraj kupowałem bilety dotarłem o 6:15. O tej godzinie powinien odjeżdżać autobus ARMAS, który był podstawiony dla pasażerów, bo prom odpływał z samego końca portu. Jednakże kierowca dopiero mył szyby i poinformował mnie że odjeżdża za 15 minut. Najważniejsze że zdążyłem. Po 5-minutowej jeździe autobusem wysiadłem przy promie i wszedłem na pokład. Zająłem miejsce w bufecie z gniazdkiem prądowym. Jednakże tym razem spotkała mnie niemiła niespodzianka – internet nie działał, a w planie miałem rozesłanie requestów na Lanzarote ;/ Dlatego całą drogę starałem się drzemać, ale było za głośno i niewygodnie. Po dotarciu do Morro Jable pokręciłem się chwilę po porcie i ruszyłem w stronę miasta. Nie miałem żadnej mapy, a Tibisay, mój host w Morro Jable pracuje w jednym z tutejszych hoteli. Pomimo że dopływając do Fuerteventury wyspa wyglądała na spowitą mgłą, po zejściu z promu od razu uderzyło słońce i bardzo gorące, niemal bezwietrzne powietrze. Jakoś doszedłem do deptaku w miasteczku i nieoczekiwanie zadzwoniła Tibisay zapytać się czy jestem i jakie mam plany. Poprosiłem ją żeby przetrzymała duży plecak w aucie, to będę mógł sobie z małym pozwiedzać. Zgodziła się. No to rura w stronę hotelu, który jest na drugim końcu miasta. Po drodze zaszedłem do „markietu” kupić wodę. Kobieta nie chciała mnie wpuścić z dwoma dużymi plecakami, pokazując na szafki z kluczykami w przedsionku. Zapytałem się jej jak mam zmieścić tam swój bagaż? Wzruszyła ramionami, ale poprosiłem ją żeby przyniosła mi jedną wodę, zgodziła się. Po drodze do hotelu zatrzymałem się jeszcze w biurze informacji turystycznej przy jednym z centrów handlowych. Bardzo miła pani dała mi mapę i udzieliła kilku wskazówek. Nie omieszkała też wyrazić swojego zachwytu co do mojej urody 😉 Jest rwanie jest zabawa. Byłem cały mokry od niesienia ciężkiego bagażu, więc zaproponowała mi zimną wodę i posiedzenie chwilę przed wentylatorem. Po chwili jednak poszedłem dalej, żegnając miłą panią. Po dotarciu do hotelu Tibisay wyszła z kolegą mnie przywitać. Wrzuciłem większy plecak i kilka innych rzeczy do bagażnika jej samochodu. Okazało się że dwie Hiszpanki (couchsurferki), z którymi się kontaktowałem po odczytaniu wiadomości na grupie Fuerteventury na couchsurfingu, będą dzisiaj również nocować u Tibisay, która zaproponowała że po pracy zawiezie mnie do Cofete, więc teraz mam iść się zrelaksować na plaży. No to poszedłem na Playa del Matorral. Piasek jest tutaj bielutki, a ocean błękitny. Co prawda plaża miejscami jest do bani, bo po miękkim piasku przy brzegu dno pokrywają sporej wielkości kamienie, po których niewygodnie się stąpa. Między plażą a drogą jest swojego rodzaju rezerwat, ponieważ jest tutaj słone bagno z licznymi rzadkimi gatunkami, jest to obszar chroniony Natura 2000. Poleżałem trochę na plaży, robiąc przerwy na kąpiel. Zaczepiłem też leżącą obok dziewczynę. Melissa jest Niemką, pracuje w tym samym hotelu co Tibisay, właśnie na przerwie i spogląda czasami na zeszyt ze słówkami – uczy się hiszpańskiego 🙂 Za około pół godziny Melissa musiała wracać do pracy. Pożegnała mnie całusem w polik, a ja poszedłem się kąpać. Zaczął się przypływ, dobrze że wróciłem z wody na czas, bo mimo że plaża tutaj jest dość stroma, to fale wdarły się na piasek na którym leżał ręcznik i plecak. Zdążyłem ocalić plecak, gdzie był aparat i netbook, oraz pół ręcznika. Niestety buty ze skarpetkami, pół ręcznika i pół bojówek zostało podmyte przez falę. Zwinąłem się zatem na przyhotelowy prysznic, gdzie obmyłem rzeczy i siebie z piasku. Potem wróciłem tą samą drogą, przez tarasy i baseny Iberostar, do recepcji, gdzie poczekałem na Tibisay aż skończy pracę. Po 17 pojechaliśmy do jej domu. Mieszka w rodzinnym szeregowcu w starszej części Morro Jable. Tibisay jest bardzo żywiołowa, krzyczy do wszystkich i uśmiecha się na prawo i lewo, do co rusz spotykanych na ulicy znajomych. Mówi do mnie prawie cały czas po hiszpańsku, tłumacząc mi co chwilę jakieś słowa, dzięki czemu może czegoś się nauczę. Spędziliśmy około godziny czasu w domu, po czym udaliśmy się w drogę do Cofete. Droga jest kręta i po pewnym czasie asfalt się kończy i zaczyna ubity co prawda szuter, ale z licznymi dziurami. Miejscami jest bardzo wąsko, także 2 samochody muszą zjeżdżać na mijanki żeby się minąć. Jest bardzo gorąco i mocno wieje. Krajobraz półpustynny, same skały z niewielką ilością sucholubnej roślinności i pełno piasku. Miejscami tworzą się małe trąby powietrzne z wirującym piaskiem, ciekawe zjawisko. Niebo niestety jest mleczne, przez wiejącą znad Sahary kalimę. Czasami wokół drogi i na niej pojawiają się kozy. Przecięliśmy masyw górski, który dzieli półwysep Jandia i naszym oczom ukazała się Playa de Cofete. Piękne i kontrastowe kolory skał i błękitnego oceanu. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy punkcie widokowym, po czym ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy parterowe zabudowania, bez bieżącej wody i prądu. Ludzie mieszkają tu sezonowo. Jest tu też bar 🙂 i wiele kóz. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy rzeźbie człowieka z psem. W dole na plaży surferzy uprawiali surfing, a my podziwialiśmy plażę wśród pierdzących i meczących kóz. Po tej stronie wybrzeża pływanie nie jest wskazane, bo prądy są tutaj bardzo zdradzieckie i tworzy się wiele zawirowań, nawet przy brzegu. W 10 minut docieramy do Willa Winter, zagadkowego budynku położonego u podnóża wzgórz półwyspu. Budynek został zaprojektowany przez niemieckiego inżyniera Gustava Wintera w 1946r. i jest owiany wieloma tajemnicami. Legendy głoszą że był on sekretną bazą zaopatrzeniową dla niemieckich lodzi podwodnych oraz że po wojnie nazistowscy generałowie przechodzili tutaj operacje plastyczne twarzy. Tibisay mówiła że do budynku prowadziły sekretne podziemne przejścia, ale zostały zamurowane. W budynku koczują jacyś ludzie, chociaż formalnie właścicielem jest hiszpańska firma deweloperska. Obchodzimy budynek dookoła, rozmawiając z jakąś kobietą która również przyjechała zobaczyć to miejsce, a w oddali widok na Playa de Barvolento. Zebraliśmy się w drogę powrotną. W międzyczasie Christina, mieszkająca w Costa Calma, która ma również być moim hostem, wysłała mi wiadomość, że wraz ze znajomymi wybiera się do Morro Jable. Po powrocie do domu Pepa i Lucia, dwie hiszpańskie couchsurferki, z którymi wcześniej kontaktowałem się w celu wspólnego zwiedzania wyspy, czekają na nas przed domem Tibisay. Wymieniliśmy doświadczenia podróży, popijając zimne napoje, a Pepa odpaliła porro, na którego skusiła się też Tibisay. Po jakiś 2 godzinach zebraliśmy się do wyjścia na miasto, żeby coś zjeść i spotkać się z Christiną i jej znajomymi. Na mieście sporo ludzi. Przeciskamy się ciasnymi i krętymi uliczkami, do jednej z restauracji leżących przy plaży. Po chwili dołączają do nas mama Tibisay z jej przyjaciółką. Zamawiamy napoje i jedzenie. Wziąłem podwójnego hamburgeriosa (lokalnego „bigmaka”) i piwo. Za chwilę dołączają do nas Christina i jej znajomi – Davide z Włoch i Angela ze Szwajcarii. Najedzeni przeszliśmy się promenadą robiąc kilka wspólnych zdjęć, po czym poszliśmy w stronę pobliskiej sceny, na której odbywały się jakieś pokazy. Przed sceną zgromadziło się sporo ludzi, z czego większość to lokalni mieszkańcy. Hotelowa część Morro Jable położona jest nieco dalej, więc leniwi turyści pewnie nie wiedzieli nawet o tym festynie. Popatrzeliśmy chwilę na akrobacje i wróciliśmy do domu żegnając się z Christiną, Angelą i Davide. Po powrocie do domu wziąłem szybki prysznic i chciałem usiąść do wysyłania próśb o kanapę na Lanzarote, ale nie miałem już siły. W końcu dzisiaj spałem jedynie godzinę z kawałkiem. Dziewczyny już położyły się spać, ale Tibisay jeszcze się kręciła. Usnąłem od razu po przyłożeniu głowy do poduszki.

20 sierpnia – ostatni dzień na Gran Canarii w Las Palmas

Wstałem ok. 8:30, pożegnałem Gigi, który poszedł do pracy. Zjadłem „dla odmiany” na śniadanie musli z gofio i kakao oraz spakowałem swoje rzeczy. Ina wyszła ze mną na przystanek, ponieważ miała coś do załatwienia w Puerto Rico. Po drodze na przystanek zgarnął nas sąsiad, Szkot któremu pomogliśmy nosić płyty z których będzie robił drzwi. Podwiózł nas swoim Range Roverem do Puerto Rico. Na dworcu pożegnałem Inę i wsiadłem w autobus nr 091, który jedzie niemalże bezpośrednio do Las Palmas. Bilet kosztował 7.55EUR. Na dworcu San Telmo w Las Palmas przesiadłem się w autobus nr 17 i z mapą jechałem na ulicę Republica Panama, gdzie mieszka Laura. Trafiłem bez problemu. Do plaży Las Canteras mam 150m! Po szklance wody i pogawędce zabrałem się za sprawy do załatwienia w internecie. Laura zaczęła przygotowywać obiad, a ja w tym czasie wyskoczyłem po kilka rzeczy do Mercadony. Na obiad zjedliśmy lekką sałatkę, piersi z kurczaka i makaron na słodko. Po obiedzie zebraliśmy się do wyjścia, bo Laura była umówiona, a ja w stronę portu kupić bilet na jutrzejszy prom do Morro Jable. Wracając stwierdziłem że muszę wykorzystać okazję i pójdę poćwiczyć na plac koło audytorium, na którym byłem już wcześniej. Przeszedłem się promenadą wzdłuż plaży, aby w końcu dojść do placu, gdzie spędziłem ok. 45 minut na intensywnym treningu. W międzyczasie zagadał mnie Hiszpan, który także ćwiczył i o dziwo mówił bardzo dobrym angielskim. Po treningu wróciłem promenadą do Laury. Po drodze spotkałem kolegów którzy mieszkają z Laura – Marcosa i Carlosa. Jeden z nich ma przy promenadzie szkołę kitesurfingu, a drugi pracuje u niego. Po krótkiej pogawędce wróciłem do Laury. Zalogowałem się do sieci, ale niewiele załatwiłem, bo za chwilę wrócili chłopaki, oraz przyjechała Maria, kolejna współlokatorka Laury, która była miesiąc na Fuerteventurze, a pochodzi z Włoch. W międzyczasie Laura z Marią przygotowały obiadokolację. Zaczęły się żywe rozmowy, które trwały do późna. Potem Laura zaproponowała mi obejrzenie filmu. Zgodziłem się, chociaż wiedziałem że przez to raczej dzisiaj się nie wyśpię. Po obejrzeniu komedii jeszcze sporo rozmawialiśmy, także ostatecznie spać poszedłem 1h30min. przed nastawionym budzikiem, ale nie żałuję bo dobrze się rozmawiało na życiowe tematy.