27 sierpnia – San Bartolome, Tinajo i Park Narodowy Timanfaya

Wstałem około 8:30, za chwilę usłyszałem budzik Any z zostawionej w salonie komórki, w postaci upierdliwego koguta. Ana wstała dopiero za drugim budzeniem budzika. Ja w międzyczasie zjadłem musli na śniadanie i przygotowałem się do wyjścia. Wyszedłem z domu około 10:30, piorąc wcześniej ręcznie gacie i skarpety, bo zaczynały mi się kończyć. Do centrum San Bartolome doszedłem w kilkanaście minut. Obszedłem stare miasto i poszedłem w stronę drogi prowadzącej do Tinajo. Przy drodze zaopatrzyłem się w sklepie w mini bananki. Niestety nie miałem szczęścia z łapaniem stopa, przeszedłem jakieś 6km zanim mi się udało. Miła kobieta podwiozła mnie do Tinajo, gdzie zaszedłem do pierwszego baru i zamówiłem bocadillo z nadzieniem ze świniaka. W barze siedziało kilku mężczyzn, popijając piwo lub kawę. Za chwilę ledwo powłócząc nogami przyszedł o kuli starszy mężczyzna, który rozmienił 5EUR i poszedł grać na stojącej przy ścianie maszynie. Po chwili zrobił to samo z 20EUR, ale tym razem miał szczęście, bo monety posypały się z maszyny i wrócił z plikiem do baru, gdzie barman wymienił je na 100EUR. Dokończyłem swoje bocadillo i wziąłem na wynos drugie, przyda się podczas wędrówki po parku. Szedłem chodnikiem w stronę drogi do Yaiza. Zaszedłem do „supermarkietu” i kupiłem orzeszki, ciastka i jabłko na później. Po około kilometrze napotkałem na tablice informujące że jest tu główna siedziba władz Parku Narodowego Timanfaya. Poszedłem tam i zadałem kilka pytań, a także wziąłem darmową mapkę. W parku na mapie wyodrębniony jest zielonym kolorem obszar ochrony ścisłej, w którym mamy 4 ścieżki do wyboru:
– Paseo en dromaderio (różowa) – bardzo krótka, na której niewiele zobaczycie, ale przejedziecie się wielbłądem;
– Ruta de Los Volcanes (żółta) – to trasa którą pokonacie autokarem, zatrzymującym się w kilku miejscach, ale z niego nie wysiądziecie aż do końca wycieczki, podróż urozmaicona jest przez lektora, który opowiada historię tego miejsca w językach hiszpańskim, angielskim i niemieckim, koszt 8EUR;
– Ruta de Termesana (zielona) – to kilkugodzinna wędrówka po południowym odcinku terenu ścisłego, możliwa do zrobienia jedynie z przewodnikiem w poniedziałki, środy i piątki, start o 9:00 z Centro de Visitantes de Mancha Blanca;
– Ruta del Litoral (niebieska) – to 5h wędrówka po wybrzeżu, możliwa do zrobienia z przewodniekiem, albo na własną rękę, która rozpoczyna się z Playa del Paso na południu albo Playa de la Madera na północy parku.
Podziękowałem uprzejmej pani za informację i powędrowałem w kierunku Yaiza. Dopiero po 4km złapałam stopa. Tym razem była to para Włochów podróżująca z 3-letnim synkiem. Podjechaliśmy do Centro de Visitantes de Mancha Blanca, gdzie wzięliśmy mapkę dla nich i zadaliśmy jeszcze kilka pytań. Kobieta w informacji zaproponowała również kilka ścieżek poza ścisłym rezerwatem. Zdecydowaliśmy że najpierw zrobimy Ruta de Los Volcanes. Pojechaliśmy zatem do El Taro, gdzie kupiliśmy bilety i ustawiliśmy się w kolejce samochodów czekających na wjazd na parking przy Islote de Hilario. Po około 20 minutach zostaliśmy przepuszczeni i po zaparkowaniu samochodu poszliśmy w stronę autokaru. Niestety ten uciekł nam sprzed nosa, ale podstawiony był następny, który wyruszył po 5 minutach jak tylko ludzie go zapełnili. Przejazd krętą drogą wokół najbardziej aktywnej wulkanicznie części wyspy trwał około 40 minut. Timanfaya ma w sobie jakąś energię, a krajobraz wygląda magicznie, wręcz nieziemsko. Guańczowie wierzyli że procesy wulkaniczne to nic innego jak sprawka diabła Timanfaya, który stał się symbolem parku. Po zakończeniu wycieczki poszliśmy do restauracji El Diablo, zobaczyć jak kucharz piecze kurczaki na wulkanie. Jest tam pomieszczenie z otworem średnicy około 2m na którym rozłożony jest ruszt z mięsem, a z wewnątrz wydobywa się gorące powietrze. Przy restauracji pracownicy parku robią jeszcze dwa pokazy. Wrzucają suche krzewy do niewielkiego otworu, które po chwili zapalają się, oraz wlewają wodę do specjalnych syfonów, które kończą się głęboko pod ziemią. Woda za chwilę wystrzela w postaci słupa gorącej pary, niczym gejzer. W restauracji Włosi zamówili jakąś przekąskę, ja wziąłem piwo i zjadłem kupione wcześniej na wynos bocadillo. Wsiadamy do auta i jedziemy poza ścisły obszar parku, w kierunku Tinajo, gdzie jest ciekawa ścieżka wzdłuż kalder, na które można wejść. Na parkingu pożegnałem się z nimi, i ruszyłem półbiegiem przez nierówną i krętą ścieżkę na Caldera de Montana Blanca. Wokół mnie same pola lawy, a na horyzoncie kilka wulkanicznych stożków. Dobiegając do kaldery zobaczyłem grupkę ludzi wchodzącą na mniejszą kalderę która jest przed Montana Blanca, poszedłem jednak dalej, po czym zacząłem wspinać się pionowo po kalderze od strony południowej. Niestety filmik który chciałem nagrać lekko się nie udał, bo nie zdjąłem wieczka od obiektywu ;/ Ale co moje to moje, bo z kaldery rozpościerał się super widok na okoliczne pola lawy i wulkaniczne stożki. Wspinaczki nie koniec, bo jestem na jednej z niższych części kaldery, poszedłem zatem obrzeżem w kierunku zachodnim. Wiatr wzmagał na sile im wyżej wchodziłem, także musiałem trzymać czapkę, żeby jej nie stracić, do czego prawie doszło kawałek niżej. Po kilkunastu minutach wspinaczki i walki z wiatrem, mijając grupkę obchodzącą kalderę z drugiej strony, doszedłem do najwyższego punktu, który jest zaledwie 167m n.p.m. Ze szczytu rozpościera się ciekawa panorama na ulokowany w zachodnim kierunku rezerwat ścisły, który wczoraj po części zwiedziłem. Co chwilę kłębią się tu chmury, które szybko odpływają przyciągając nowe. Ścieżka prowadziła dalej na około kaldery, dlatego postanowiłem zejść z niej pionowo w kierunku północnym, co jednak było nie lada wyzwaniem, bo łatwo było o poślizgnięcie. Mniej więcej w połowie drogi zaliczyłem „koziołka”, na szczęście skończyło się tylko zadrapaniami przedramienia, łokcia i łydki. Ranki szybko przemyłem wodą i te największe na ręce zabandażowałem, żeby ochronić ją przed nawiewającym przez wiatr piaskiem. Doszedłem do najbliższej ścieżki, która właściwie była drogą szeroką na jeden pojazd i poszedłem nią dalej na północ, mijając po lewej stronie rezydencję, którą ktoś sobie wybudował pod kalderą. Gdy droga rozdzielała się udałem się na wschód, a potem odbiłem na ścieżkę biegnącą na północ. Wokół mnie tylko pola zastygłej lawy. Po około godzinie czasu doszedłem do Playa de La Madera, gdzie zatrzymałem się na krótki odpoczynek i przekąszenie bananów, jabłek i ciastek. Niestety było już po 18, więc trochę za późno na wędrówkę niebeskim szlakiem Ruta del Litoral, prowadzącym wzdłuż wybrzeża obszaru ścisłej ochrony. Dlatego po odpoczynku ruszyłem w drogę powrotną do Tinajo, łapiąc stopa po kilkuset metrach marszu. Do następnego skrzyżowania szutrowych dróg podwiozła mnie para z Niemiec (właściwie to Macedończyk – Dushko i Polka – Magda mieszkający w Niemczech), która objeżdżała właśnie park samochodem. Magdy akcent był zniemczony, bo mieszkała niemal od urodzenia w Niemczech, ale i tak dobrze było zamienić kilka słów po polsku. Podziękowałem za podwózkę i powędrowałem dalej wśród pól lawy i powoli zachodzącego słońca. Stożki wulkaniczne, wystające wokoło i na horyzoncie miały teraz inne, cieplejsze barwy. To jest właśnie to o czym mówił Maksim, że kolory na wyspie zmieniają się w zależności od pory dnia i pogody. Samochód tędy przejeżdżał średnio co 15 minut, ciągnąc za sobą tuman kurzu. Po około 40 minutach udało mi się złapać następnego stopa. Tym razem dwóch młodych Hiszpanów, którzy biwakowali na Playa de La Madera jechało w kierunku stolicy, dlatego podwieźli mnie do samego San Bartolome. Co rusz pytali się czy palę papierosy, albo „trawę”, chyba wiem po co jechali 😉 Po drodze do Any zaszedłem do sklepu, gdzie kupiłem kilka niezbędnych rzeczy, w tym białe wino, które wypijemy dzisiaj z Aną. Objuczony wróciłem do domu, idąc na szczęście z wiatrem, który wieczorem przybierał tu zawsze na sile. Any jeszcze nie było, przyszła jakieś pół godzinki po mnie, dlatego zdążyłem wziąć prysznic i nieco ogarnąć w pokoju. Ana postanowiła ugotować nam dobry wegetariański posiłek: batata frita con limón (smażone słodkie ziemniaki z cytryną), seitan con ajo (seitan z czosnkiem) i crema de almendras (krem migdałowy). Do tego białe wino które kupiłem i hiszpańska muzyka. W miedzyczasie próbowałem nadrobić bloga, ale nie mogłem się skupić. Byłem bardzo zmęczony, bo przewędrowałem dzisiaj ok 35km. Ana wyjęła także formularze które musiałem wypełnić, ponieważ jutro po raz pierwszy w życiu będę nurkował z akwalungiem. Dobranoc.

26 sierpnia – Ensenada de Toneles i Lanzarote

Wstałem około 8:30, Christina jak zwykle przygotowywała się do pracy. Ponownie pożegnałem się z nią dziękując za dobrą zabawę. Uśmiechnęła się mówiąc że może jednak znowu dzisiaj wrócę 😉 Nie tym razem, chociaż i tak zasiedziałem się na Fuerteventurze. Sprawdziłem o której godzinie odpływa Armas z Corralejo do Playa Blanca. Jak zwykle źle zapamiętałem, bo myślałem że odpływa co 2h, a rzeczywiście odpływał o 8:00, 10:00, 16:00, 18:00 i 20:00. Postanowiłem spróbować popłynąć tym o 16:00. Gdy wstała Angela zjedliśmy śniadanie i spakowałem wszystkie moje graty. Wcześniej pytałem Angelę czy nie chce jechać na Lanzarote, bo i tak nie miałem hosta na południu wyspy więc myślałem o spaniu na plaży. Ona jednak sama nie wiedziała. Na wszelki wypadek wzięła trochę ubrań i koce. Z Costa Calma pojechaliśmy do pobliskiego La Lajita, gdzie co niedziele jest rynek na którym można kupić różne lokalne produkty, w tym kozie sery, miód, warzywa i owoce oraz rękodzieło. W La Lajita jest też ogród botaniczny w którym można zobaczyć różne odmiany kaktusów. Jest tu też możliwość przejażdżki na wielbłądzie. Kupiliśmy kilka rzeczy na rynku i udaliśmy się drogą FV-2 w kierunku Puerto del Rosario. Na jednym ze skrzyżowań odbiliśmy w prawo w wąską asfaltową dróżkę, która niebawem zmieniła się w szuter. Dojechaliśmy wyboistą drogą do tabliczki informującej że wjeżdżamy na teren rezerwatu. Po drodze minęliśmy farmę kóz i w jakieś 20 minut dojechaliśmy do plaży przy Ensenada de Toneles. Angela chciała pobiegać, ja wiedząc że dzisiaj czeka mnie sporo tułaczki z pełnym obciążeniem stwierdziłem że zwiedzę okolicę z aparatem. Umówiliśmy się za godzinkę przy samochodzie. Plaża jest tu kamienista z dość mocno wiejącym wiatrem i sporymi falami rozbijającymi się o skałki zatopione przy brzegu. Wszedłem na północny klif, potem poszedłem na południową część plaży, gdzie obserwowałem różne zwierzaki w oczkach wodnych powstałych na skałach po odpływie. Droga na tę plażę prowadzi między dwoma wzniesieniami, bardzo szerokim wąwozem, przy którego końcu jest sporo skał magmowych świadczących o pochodzeniu wyspy. Po godzinie czasu przybiegła Angela, która wzięła szybką kąpiel w oceanie. Po zjedzeniu kanapek i owoców udaliśmy się do Puerto del Rosario. Ja wsiadłem „za kółko”, bo Angela miała dzisiaj średni nastrój, a droga była uciążliwa. Pojechaliśmy na dworzec autobusowy w Puerto del Rosario, gdzie jak się okazało następny autobus do Corralejo odjeżdżał za godzinę i nie zdążyłbym na prom o 16. Angela zaproponowała mi że może mnie podrzucić do Corralejo, a ona sobie potem pojedzie na Playa del Burro, która jak mówiła jest jej ulubioną. Dojechaliśmy do portu w Corralejo około 15. Pożegnałem Angelę, dziękując za jej towarzystwo i pokazanie mi kilku magicznych miejsc, i poszedłem kupić bilet na prom. Bilet kosztował 21.60EUR, co w porównaniu z odległością jaką pokonuje prom jest niezłym zdzierstwem, bo Lanzarote oddalona jest od Fuerteventury o jakieś 8km. Tym razem na promie działał internet, ale podróż trwała jedynie 30 minut, więc wiele nie zdążyłem zrobić. Lanzarote jest bardzo dobrze widoczna z Corralejo, a po drodze na nią mija się Isla de Lobos. Wysiadłem w porcie Playa Blanca – turystycznej miejscowości na południu Lanzarote i udałem się w stronę miasta, gdzie dotarłem do punktu informacji turystycznej. Wziąłem mapkę wyspy i udałem się do pobliskiego baru wciągnąć bocadillo. W TV leciał jakiś mecz, więc ludzie w barze co rusz krzyczeli lub jęczeli. W międzyczasie zadzwoniłem do Any, mojego hosta w San Bartolome. Była na jednej z plaż na południowym wybrzeżu. Stwierdziłem że powoli pójdę w stronę wylotówki żeby złapać stopa. Ulokowałem się za rondem na drodze prowadzącej do Yaiza. Niestety przez godzinę nie złapałem nic. Zaraz za mną był przystanek, ale żaden autobus nie nadjechał. Postanowiłem zatem spróbować na innej drodze, ale po kilkuset metrach stwierdziłem że to głupi pomysł i wróciłem na tą samą drogę, tym razem poszedłem nieco wyżej za kolejne rondo. Tam minął mnie autobus jadący do Yaiza, ale za około 5 minut złapałem stopa. Moim dobroczyńcą okazał się Maksim, który urodził się w Jugosławii, ale 20 lat temu przyjechał na wyspy. Jechał do stolicy wyspy Arrecife, ale zaproponował mi że podwiezie mnie do samego San Bartolome, bo dla niego to bez różnicy. Po drodze opowiadał mi trochę o wyspie i jej historii. W San Bartolome pokluczyliśmy sporo po mieście, bo po pierwsze Ana mieszkała lekko poza miastem, a po drugie, kilka tygodni temu zmieniła się organizacja ulic i wiele uliczek teraz była jednokierunkowych. Maksim podwiózł mnie pod sam dom Any, zostawiając mi swój adres, mail i numer telefonu, oferując mi swoją pomoc jeśli będę takowej potrzebował. Powiedział też, że ma wolne mieszkanie w San Bartolome, więc jeśli teraz będę potrzebował albo kiedykolwiek będę chciał znów przylecieć na Lanzarote, dostanę klucze do mieszkania i będę mógł zostać jak długo zechcę. Złoty człowiek! Pożegnałem go serdecznie i w oczekiwaniu na Anę, która jeszcze nie wróciła, uzupełniałem bloga. Miejsce to jest położone około 1km od ścisłych zabudowań San Bartolome, pod kalderą, z której kiedyś wydobywała się lawa. Piździ tu jak w kieleckim, albo jeszcze gorzej! Zrobiło mi się chłodnawo, bo słońce zaszło za horyzont, którego tutaj nie było widać, bo przysłonięty jest przez kalderę. No i ten cholerny wiatr! Po około 30 minutach przyjechała Ana. Ana jest pół Niemką (rysy twarzy), pół Hiszpanką (figura) i wegetarianką. Miszka przy miejscu w którym pracuje, z psem i kotem, który ma 3 miesiące i za dużo energii. Ana oprowadziła mnie po mieszkaniu i po rozłożeniu rzeczy w pokoju gościnnym wieczór spędziliśmy w salonie rozmawiając i popijając herbatę. Uzupełniłem troszkę bloga, popatrzałem na mapę wyspy i zdecydowałem, że jutro będę buszował po Parku Narodowym Timanfaya.

25 sierpnia – trekking w Tarajalejo i urodziny Davide’a

Wstałem po 8:30 i po śniadaniu spakowałem się. W międzyczasie przyjechał kolega Tibisay, który próbował otworzyć drzwi jej polówki bez klucza. Niestety nie udało mu się, dlatego zdecydowali się na wybicie bocznej tylnej szyby. Tibi pogodziła się już ze stratą kluczy i ucieszyła się że auto będzie gotowe na poniedziałek i będzie nim mogła jechać do pracy. Pożegnałem Tibisay, która walczyła z okruszkami wybitej szyby w aucie, dziękując za świetnie spędzony czas i za to że nauczyła mnie kilku słówek, bo mówiła do mnie niemal wyłącznie po hiszpańsku, z dużą cierpliwością tłumacząc mi słowa których nie rozumiałem. Powędrowałem z pełnym obciążeniem stromymi i wąskimi uliczkami do deptaku, którym wzdłuż plaży doszedłem do przystanku przy Playa del Matorral. Tam złapałem stopa na którego niestety czekałem około godziny czasu, przepuszczając jeden autobus do Puerto del Rosario, myśląc że to jest bezpośredni, ale tak nie było. Angela była u koleżanki, więc zadzwoniłem żeby przyszła do domu. Postanowiliśmy że pojedziemy się gdzieś przejść, bo za gorąco jest na bieganie. Poza tym czułem trochę mięśnie po wczorajszym biegu. Angela ma fajny niemiecki przewodnik po ciekawych ścieżkach trekingowych po Fuerteventurze. Tym razem pojechaliśmy do Tarajalejo. Przeszliśmy plażą i wspięliśmy się na klif, którym szliśmy ponad godzinę czasu. Nie zrobiliśmy całej trasy, ponieważ było bardzo gorąco i mieliśmy jeszcze kilka rzeczy na głowie. Dlatego po dojściu do małej, skalistej i bezludnej plażyczki postanowiliśmy wziąć kąpiel … nago :D. Dojście do wody było utrudnione przez skały, ale za to woda była przyjemnie ciepła, dlatego popływałem „żabunią” około 20 minut. Potem porzucałem kamieniami do wody, których wokół było od groma. Po chwili zebraliśmy się w drogę powrotną. Po dojściu do Tarajalejo zaszliśmy do restauracji na plaży zjeść bocadillo :). Ja wziąłem z kalmarami, Angela z czymś co średnio jej smakowało, dlatego postanowiłem zamienić się z nią moją pyszną połówką z kalmarami. Po posiłku udaliśmy się do „markietu” zrobić zakupy, bo Davide miał dzisiaj urodziny. Dlatego postanowiłem zostać u Christiny, żeby zrobić mu niespodziankę. Kupiliśmy tartę z lodami i whiskey, owoce do sałatki owocowej, pieczywo, napoje, dwie butelki wina i ronmiel. Przyjechaliśmy do domu i po prysznicu zaczęliśmy przygotowywać sałatkę owocową, ale przyszła Chris z pracy i porwała Angelę, żeby przywieźć rower, który w pracy zostawiła. Ja zająłem się uzupełnianiem bloga i ostatecznie nie zrobiliśmy sałatki owocowej, a pokrojone owoce wrzuciliśmy do szklanek i zalaliśmy schłodzoną sangrią :D. Chris zrobiła szybko sałatkę z ananasa, sałaty, czosnku i sera feta oraz przygotowała zdjęcia na jakich uwieczniła Davide’a odkąd był na wyspie. Przegrałem jej też kilka z ostatniej wycieczki i spotkania w Morro Jable. Zebraliśmy wszystkie potrzebne rzeczy i poszliśmy na imprezę. Niestety Davide’a nie było, dlatego musieliśmy chwilę poczekać. Jak się okazało był w „markiecie” kupić alkohol i mięso na grilla. Przyjechał razem z czwórką znajomych z Niemiec. Zająłem się rozpalaniem grilla, bo widziałem że chłopaki średnio sobie z tym radzą. Co prawda węgiel był wilgotny, ale jakoś się udało się go rozżarzyć. Davide nie był pewien czy już można wrzucać mięso, ale jak zobaczyłem że są też tłuste żeberka, wiedziałem że zaraz cały grill pójdzie z dymem od kapiącego tłuszczu. Tak się też wkrótce stało i potrzebna była butelka z wodą do przygaszania. Do picia było piwo, wino białe i czerwone, wódka, rum i ronmiel. Za chwilę przyszły jeszcze trzy koleżanki, z Niemiec, Czech i Grecji. Czeszka miała na imię Beata i bardzo dobrze mówiła po polsku, bo wychowała się przy obecnej granicy z Polską. Żeberka z grilla były rewelacyjne, kiełbaski też, potem ugotowaliśmy warzywa. Posiadówka była spoko, pogadałem z wszystkimi gośćmi i napiłem się trochę wina i wódki 😀 Byłem bardzo senny bo ostatnio nie dosypiałem, dlatego zwinęliśmy się z Chris i Angelą około 1:00 do domu, a reszta przygotowywała się do wyjścia „na miasto”. Musiałem się jednak wrócić, bo zapomniałem bluzy i miałem problem ze znalezieniem mieszkania Davide’a wśród tych wąskich uliczek zapełnionych domkami, ale jakoś dałem radę. Po przyjściu do domu od razu kima, bo jutro, w sumie nie wiem co będzie jutro, oprócz tego że płynę na Lanzarote.

24 sierpnia – bieg po półwyspie Jandia i Playa de Barlovento, laguna na Playa de Sotavento oraz fiesta w Morro Jable

Obudziłem się około 8:15, Christina jeszcze przygotowywała się do pracy, natomiast Angeli nie było. Pomyśleliśmy z Christiną, że widocznie dziewczyny poimprezowały sobie. Chris zostawiła mi klucz od mieszkania, żebym w razie czego mógł zamknąć drzwi i wrzucić go do skrzynki na listy, bo dzisiejszą noc miałem spędzić u Tibisay. Pożegnałem się zatem z Chris, dziękując jej za super zabawę, za całą gościnę i za to że wzięła mnie na wycieczkę na północ. Po śniadaniu pobuszowałem trochę w sieci i … przyszła Angela 😀 Okazało się, że nie było żadnej imprezy. Po około godzince Angela chciała wrócić do domu, ale w drzwiach od wewnątrz był klucz, dlatego nie mogła ich otworzyć. Pukała w okno Christiny, krzyczała z drugiej strony przy balkonie, ale zarówno ja i Chris mieliśmy twardy sen. Dlatego wzięła z samochodu koce i poszła spać na wzgórza 😀 To dopiero szalona kobieta! Nie zastanawiając się więcej przyszykowaliśmy się do dzisiejszego biegu, bo nie zamierzaliśmy odpuścić. Tym bardziej że pogoda jakby wiedziała o naszych planach, ponieważ ranek zaczął się pochmurnie, przez co nie było takiego skwaru. Podjechaliśmy kawałek w stronę Morro Jable i za zjazdem na Playa de Sotavento odbiliśmy w drugą stronę szutrową drogą na północ, którą dojechaliśmy do farmy kóz. Zamieniliśmy sandały na buty do biegania i ruszyliśmy w stronę Playa de Barlovento. Najpierw biegliśmy drogą szeroką na jeden pojazd, która powoli zaczęła piąć się do góry. Wiejący od północy wiatr dodatkowo utrudniał wbieganie na wzgórze. Od miesiąca czasu nie miałem treningu biegowego, więc nie wiedziałem jak zniosę ten wysiłek i czy jutro będę mógł się ruszać. Angela jest niezłą zawodniczką. Kiedyś brała udział w różnego rodzaju biegach przełajowych i górskich, teraz trenuje tylko dla siebie, ale kondycję ma bardzo dobrą. Zaczyna brakować mi tchu, dlatego co co jakiś czas bieg zmieniamy na marsz. W międzyczasie krajobraz lekko się zmienia. Coraz więcej piasku formującego niewielkie wydmy. Szutrowa droga miejscami całkowicie pokryta jest białym piaskiem. Kręta droga wspina się coraz wyżej. Dobiegamy do szczytu wzniesienia, skąd rozpościera się widok na Playa de Barlovento. Droga zupełnie znikła, biegliśmy już tylko po wydmie, czasami z niej zbiegając, czasami biegnąc pod górkę. Przycisnąłem około 100m sprintem, bo zbieganie było za łatwe i nie czułem już zadyszki, która po sprincie oczywiście wróciła. Dobiegliśmy w końcu do stromego, ale jakże malowniczego wybrzeża. Wspaniały kontrast tworzony przez różnego koloru erozyjne kształty skał oraz wydmy, a na dole piaszczysta plaża i falujący ocean. Żałowałem że nie wziąłem aparatu, ale bieg z nim byłby uciążliwy. Tym bardziej że teraz podbiegamy klifem, czasami pomagając sobie rękoma, czasami wspinając się po stromej ściance. Ścieżka jest ledwo widoczna i bardzo wąska. Czasami mam wrażenie że nie ma ścieżki. Schodzimy w końcu na plażę i spacerujemy sobie wzdłuż. Widać pojedyncze tropy ludzkie, ale dojazd do plaży jest niemożliwy, więc nikogo tu nie ma, tylko my i otaczająca nas natura. Tak jak wcześniej wspomniałem, to wybrzeże jest bardzo zdradzieckie ze względu na silne prądy. Po około kilometrze spaceru wchodzimy po stromym zboczu niewielkiego wąwozu, w którym gdzieniegdzie sączy się woda. W miejscach tych rośnie drobna trawa! Wokół tylko skały wulkaniczne a na dnie wąwozu dywanik z zielonej trawki, zanieczyszczonej kozimi bobami. Po drodze mijamy błąkające się kozy. Wspinaczka przybiera na sile, wąwóz pnie się do góry, a my wchodzimy po zboczu wąwozu na wąską ścieżkę wijącą się serpentynami do góry. W końcu dochodzimy do miejsca w którym znikąd zaczyna się droga. Zaparkowane są tuta dwie terenówki, a ludzie pytają się czy tą drogą dojadą do Cofete – nie dojadą. Żegnamy ich i zaczynamy zbiegać szutrową drogą, dość szybkim tempem. Biegnie się w miarę lekko, a wiatr czasami wieje nam w plecy. Po około 30 minutach dobiegamy do farmy kóz, skąd widać zaparkowane auto. Wciskam sprint, bo finisz zawsze musi być dobry. Tym razem Angela też przyspiesza, ale ja dobiegam pierwszy do auta, słysząc za plecami lament Angeli, że nie jest dość szybka 🙂 Prawda jest jednak taka, że na całym długim dystansie przegrałbym z kretesem 😉 Po chwili odpoczynku i zmiany butów biegowych na sandały jedziemy na Playa de Sotavento, żeby ochłodzić rozpalone biegiem ciała. Na tej plaży jest też swoistego rodzaju laguna, która w czasie odpływu zamienia się w słonowodne oczko. Niestety nie wziąłem aparatu ;/ Po kąpieli wracamy do Costa Calma, gdzie pakuję się i żegnam Angelę, dziękując za pokazanie mi tak magicznego miejsca, które nazywa swoim ogrodem 🙂 Idę na pobliski przystanek i w oczekiwaniu na autobus łapię stopa w ciągu 10 minut. Podwozi mnie rosyjsko-niemiecka parka. Wysiadam przy latarni w Morro Jable i dalej „z buta” idę do Tibisay. Oprócz Tibi czeka na mnie jej mama i babcia, a także argentyńska kumpela mamy Tibi. Okazuje się że mijany przeze mnie na promenadzie tłum czekał na konkurs piękności, na który się wybraliśmy. Zrobiłem bardzo dużo zdjęć, szczególnie dziewczyną 😀 W konkursie brał udział również brat Tibi, dlatego prosiła mnie żebym robił mu zdjęcia. Niestety moja faworytka zajęła drugie miejsce, ale prawie wszystkie kandydatki były „hot” 😉 Po pokazie poszliśmy na bocadillo, bo zgłodniałem, a potem uderzyliśmy do domu, bo przy scenie, skąd leciała muzyka, nic się nie działo. Nadrobiłem trochę pisanie przygód i oczywiście zalogowałem się na couchsurfing. Poszedłem późno spać, bo Tibi gdzieś zgubiła klucz od auta, którego długo szukaliśmy bez sukcesu. Jutrzejsze plany zwiedzania z Tibi poszły w niepamięć, dlatego skontaktowałem się z Chris, żeby dała znać Angeli że jutro możemy coś wspólnie zrobić, bo Angela już spała. Tibi odpaliła sobie na pociechę skręta, a ja starałem się ja jakoś rozśmieszyć. Poszliśmy spać około 1:00.

23 sierpnia – Corralejo i surfing na Playa del Burro

Obudziłem się około 8:30. Było już jasno, ale jeszcze niezbyt gorąco. Christina nie spała już od około godziny. Słuchała muzyki i obserwowała morze i słońce. Teraz dopiero mogłem zobaczyć na jak pięknej plaży spaliśmy. Biały piasek, troszkę skał, a wybrzeże coś na kształt laguny. Miałem lekkiego kaca, bo zmiksowałem wczoraj piwo, wino i rum, dlatego poleżałem sobie jeszcze, rozmawiając z Christiną. Za jakąś godzinkę wstała reszta. Dziewczyny poszły do pobliskiej restauracji po śniadanie – kawę leche leche i bocadillo. Zjedliśmy śniadanko i trójka z nas poszła się wykąpać, bo woda wyglądała bardzo zachęcająco, Christina została na naszym „rumuńskim” legowisku i słuchała muzyki. Woda była orzeźwiająca i bardzo przejrzysta. Zatoczka nie była głęboka, szło się kawałek zanim można było się zanurzyć. Poza tym zaczął się odpływ. Nie wiem dlaczego, ale Devide pobiegł pierwszy i wskoczył do wody bez gaci, zostawiając je na skałkach. Angela chciała wyciąć mu numer i zabrać spodenki, ale wyczuł złe intencje i nie zdążyła z dowcipem. Za to musiała być zemsta, do której dołączyłem, ale ostatecznie ściągnęliśmy jej tylko top od kostiumu. Po kilkunastu minutach kąpieli, wyszliśmy się wysuszyć i zebraliśmy się do auta. Pojechaliśmy do Corralejo, gdzie Christina opuściła nas, bo chciała się spotkać z koleżanką i być może popłynąć na wysepkę Isla de Lobos. Wysepka oddalona jest od Fuerteventury o około 2km, natomiast na Lanzarote jest jedynie 8km. Zastanawiałem się czy do niej nie dołączyć, chciałem w sumie zobaczyć wyspę, ale zdecydowałem się pojechać z Angelą i Devide surfować na Playa del Burro, położonej kilka kilometrów na południe od Corralejo. Plaża położona jest nad wydmami, które przecina droga prowadząca z Corralejo do Puerto del Rosario. Wydmy te są częścią Parque Natural Dunas de Corralejo. ale wstęp tu jest nieograniczony. Wydmy wyglądają niesamowicie. Piasek nie jest zbyt drobny, utworzony po części z resztek skorupiaków, przez co nie nagrzewa się tak szybko i nawet w taki ukrop można po nim spokojnie chodzić na boso. Plaża z tym samym jasnym piaskiem i płaskimi skałkami po środku. Fale nie były zbyt wysokie, ale Davide ponownie zniknął na kilka godzin ze snowboardem. Ja zrobiłem rundkę wokół plaży i po wydmach. Powalczyłem trochę z falami, popływałem, poleżałem na słońcu i tak zleciał dzień. Zebraliśmy się po 17 do odjazdu. Po drodze wstąpiliśmy do „Makdonaldsa” bo Angela chciała napić się kawy, a my skorzystaliśmy z okazji i wzięliśmy po kanapce z kurczakiem. Po przyjeździe do domu wypakowaliśmy samochód, który przed wyjazdem był trochę zakurzony i zapiaszczony w środku, a teraz wyglądał jakby wrócił z rajdu po pustyni. Po jakieś godzince czasu przyjechała Christina, która jednak popłynęła na Isla de Lobos, bo koleżanka niestety musiała dłużej zostać w pracy. Wieczorem poopowiadaliśmy sobie różne historie i poszliśmy dość wcześnie spać, bo jutro z Angelą będziemy biegać. Chociaż za chwilę przyszły koleżanki Angeli, które wyciągnęły ją na chwilę, a ja zasnąłem twardym snem.

22 sierpnia – roadtrip, surfing i fiesta na północy Fuerteventury

Wstałem po 8:00, a Tibisay już przygotowywała się do pracy. Na wczorajszym spotkaniu Christina zaproponowała mi udział w dwudniowym wypadzie na północ wyspy. Głównym celem podróży jest surfing, ale w planie jest też udział w miejscowym festynie, jam session i może coś zwiedzimy. Jadą również Davide i Angela. Zdecydowałem się jechać, bo Tibisay i tak pracuje do 17:00 a dziewczyny wstały dopiero o 10:00. Christina zaprosiła mnie też na śniadanie, ale musiałem odmówić, bo chciałem wysłać w końcu te couchrequesty na Lanzarote, z czym skończyłem dopiero około 10:30, w międzyczasie zjadłem dwie kanapki. Nie wiedziałem co mam wziąć ze sobą, dlatego wziąłem praktycznie wszystkie rzeczy. Pepa i Lucia ucałowały mnie na pożegnanie i pognałem na przystanek, który był w centrum miasta. Tym razem poszedłem promenadą wzdłuż plaży, bo tak jest szybciej. Termometry po drodze wskazywały już 30 stopni, więc na przystanek doszedłem oczywiście mokry. Do autobusu miałem jakieś 15 minut, więc nie mając nic do roboty stanąłem na stopa. Zatrzymał się Patrick, młody Niemiec pracujący w tym sezonie w szkole kitesurfingu. Po drodze do Costa Calma wymieniliśmy kilka zdań i wysiadłem przy pierwszym rondzie. W zasadzie nie miałem dokładnego adresu Christiny, tylko wskazówki, że jest to przy stacji benzynowej, za centrum handlowym el Palmera. Miałem szczęście bo Christina robiła coś na balkonie, więc nie musiałem więcej błądzić, dzięki czemu miałem jedynie 15 minut spóźnienia. Od razu po przyjściu wypakowałem niepotrzebne rzeczy, żeby zmniejszyć objętość plecaka. W międzyczasie Christina poczęstowała mnie quiche zrobioną przez siebie, wciągnąłem też banana i kanapkę z dżemem. Po chwili pojawili się Angela i Davide i zaczęliśmy akcję pakowanie. Angela obecnie jest tu na miesięcznych wakacjach, ale kilka miesięcy temu pracowała tutaj i kupiła czerwonego seata ibizę, którym jedziemy na północ. Bagaże do bagażnika, prowiant na siedzenia, a deski do serfowania na dach. Do środka wkładamy jeszcze 2 mini deski (bodyboard). Zapakowani po brzegi ruszamy w drogę, zatrzymując się przy supermarkecie po zimne napoje. Krajobraz Fuerteventury jest zupełnie inny niż Teneryfy czy Gran Canarii, jest bardziej pustynny. Liczne wzgórza przecinane są wąwozami. Z nawiewanego białego oceanicznego piasku tworzą się wydmy, szczególnie na północy i na południu wyspy. Wzgórza mienią się różnymi barwami skał wulkanicznych opadając łagodnie ku morskiemu brzegowi lub tworząc miejscami wysokie klify. Podróż wydłużyła się nieco, bo co jakiś czas musieliśmy stawać, żeby poprawiać deski snowboardowe, które były przymocowane jedynie pasami do dachu seata. W wesołej atmosferze dotarliśmy w końcu do El Cotillo. Wjechaliśmy na szutrową drogę prowadzącą wzdłuż wybrzeża na Playa del Ajlibe de la Cueva, ale ponieważ wyglądało na to że fale są tu niewielkie pojechaliśmy dalej na Playa del Aquila. Droga tam była bardzo wyboista i dla naszego bardzo obciążonego seata skończyło się to kilkoma otarciami podwozia. Jednak warto było, ponieważ fale tutaj były znacznie większe i jak się potem okazało bardzo silne. Zeszliśmy ze sprzętem po zboczu klifu na plażę, która była jakby zakończeniem wąwozu. Davide wsiąkł na kilka godzin z deską, Angela co jakiś czas szła na około godzinkę surfować, podobnie Cristina ze swoją bodyboard. Natomiast ja spróbowałem najpierw zabawy z bodyboard, ale po pół godziny stwierdziłem że to nie dla mnie. Dlatego potem w międzyczasie gdy Angela leżała na słońcu, surfowałem na jej desce. To mój pierwszy kontakt z tym sportem, ale od razu go polubiłem. Fale były niesamowicie silne, zwłaszcza po tym gdy zaczął się przypływ. Moja pierwsza godzinka z deską nie przyniosła sukcesu w postaci dobrego surfu, ale za to opanowałem równowagę leżąc na desce, pokonywanie fal płynąc na głębszą wodę i kilka razy leżąc na desce popłynąłem na fali. Po odpoczynku kolejna godzinka przyniosła dobre rezultaty. Mój pierwszy surf w półstojącej postawie. Półstojącej, bo w międzyczasie straciłem równowagę, ale nie spadłem z deski, tylko udało mi się przyklęknąć na kolanie. W ten sposób dosurfowałem prawie do samego brzegu. Zauważyła to Christina i bijąc brawo cieszyła się z mojego niewielkiego sukcesu. Wymęczony walką z falami odpocząłem chwilę i spróbowałem trzeci raz. Tym razem miałem jedynie jeden poprawny surf, a powrót na głębię był bardzo trudny, bo przypływ i fale przybierały na sile. Nie obyło się bez drobnych strat. Surfowałem jedynie w spodenkach. Mogłem pomyśleć o koszulce, bo wosk którego używa się do smarowania deski, w celu lepszej przyczepności stóp podczas surfowania, potyrał mój 6-pack. Włoski które mam na podbrzuszu naciągały się podczas leżenia na desce i ostatecznie skóra w całym tym rejonie bardzo mnie piekła. Dodatkowo kilka razy deska źle ustawiła się do fali i przyjąłem ciosy, raz w głowę i kilka razy w ręce, ale bez większych obrażeń. Poza tym wrażenia niesamowite. Na plaży co rusz dochodziło więcej surferów, przez co mogłem obserwować rewelacyjne umiejętności. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a temperatura zaczęła spadać, więc zebraliśmy się do samochodu. Spakowani ruszyliśmy kiepską szutrową drogą do El Cotillo. Po przyjeździe do miasteczka poszliśmy zjeść do jednej z restauracji. Zamówiliśmy bocadillo oprócz Angeli, która wzięła hiszpańską tortillę. Wzięliśmy jeszcze kawę – leche leche, bardzo słodką hiszpańką kawę, która składa się z dwóch warstw, słodkiego mleka na dole i kawy na górze. Po posiłku poszliśmy do lokalnego supermarketu, gdzie zaopatrzyliśmy się w alkohol, bo dzisiaj w El Cotillo jest fiesta. Zaparkowaliśmy samochód przy plaży na której będziemy nocować i poszliśmy w stronę fiesty. Na scenie grał na żywo lokalny zespół muzyczny. Wokół pootwierane stragany oraz budki z jedzeniem i napojami. Ludzi schodziło się coraz więcej. Przy muzyce zespołu tańczyło kilka par przy scenie. Usiedliśmy sobie przy zejściu na plażę i sącząc piwko i winko, rozmawialiśmy i obserwowaliśmy co się wokoło dzieje. Dzieci i młodzież biegała z różnymi naczyniami i pistoletami na wodę w stronę plaży, żeby uzupełnić wodę, którą potem oblewali siebie nawzajem, ale też coraz śmielej innych ludzi którzy przyszli na fiestę. Wyglądało to na swojego rodzaju święto wody. Po godzince poszliśmy wypić kilka strzałów mocniejszego alkoholu. Dziewczyny wzięły ronmiel, ja z Devide rum. Christina wpadła na dobry pomysł zaopatrzenia się w woreczki, w które można schować portfel i telefon. Jak się później okazało to był strzał w dziesiątkę. Impreza przy scenie rozkręcała się, bo zamiast zespołu grali teraz DJ’e, dlatego młodzież zapełniała powoli przestrzeń taneczną. Także coraz więcej ludzi pryskało się nawzajem wodą. Przenieśliśmy się w pobliże sceny i resztę nocy spędziliśmy tańcząc. Wiedząc co się święci zjedliśmy koszulki z Devide i schowaliśmy je do woreczków i plecaka. Woda lała się zewsząd, ale było bardzo ciepło, więc nikt nie protestował. Woda lała się szczególnie w kierunku hiszpańskich dziewczyn, które nie miały staników pod bluzkami – sami wiecie jak ciekawy musiał być to widok 😀 Z fiesty zmyliśmy się około 3:00. Christina poszła nieco wcześniej, ale spotkaliśmy ją za jakieś 20 minut gdy sami szliśmy już do domu …  znaczy na plażę ;). Jadła hot-doga z budki, którego pomogliśmy jej dokończyć, po czym zamówiliśmy przy budce jeszcze po kolejce hot-dogów. Mokrzy, ale szczęśliwi, i lekko podpici poszliśmy w końcu w stronę naszej noclegowni. Wzięliśmy potrzebne rzeczy z samochodu, które wcześniej przygotowaliśmy w jednej torbie i ruszyliśmy na plażę. Na plaży nie było nikogo oprócz nas. Słychać było delikatnie trwającą jeszcze fiestę oraz szum oceanu. Angela i Devide jak zwykle ociągali się i zostali w tyle przy samochodzie. Ja poszedłem z Christiną, i wybraliśmy sobie kopczyk z kamieni na nocleg. Na plaży ułożone były kręgi z kamieni, które miały chronić od wiatru, bo chyba raczej nie od wody 😉 Rozłożyliśmy się w jednym z kopczyków, natomiast Angela z Devide poszli do następnego. Gwiaździste niebo, szum oceanu i początek rozmowy z Christiną. Początek, bo zasnąłem w trakcie trzeciego zdania 😀

21 sierpnia – Fuerteventura – Morro Jable

Budzik nastawiony miałem na 5:30. Z niechęcią zwlekłem się po półtorej godziny snu. Szybko zrobiłem sobie kanapki z serem na drogę, spakowałem jogurt pitny, banany, kanapki oraz wszystkie przygotowane rzeczy i obudziłem Laurę. Pożegnaliśmy się, zbiegłem na dół i szybkim krokiem ruszyłem do przystani z pełnym ładunkiem, a na ulicach panował spokój bo było jeszcze ciemno. Do miejsca w którym wczoraj kupowałem bilety dotarłem o 6:15. O tej godzinie powinien odjeżdżać autobus ARMAS, który był podstawiony dla pasażerów, bo prom odpływał z samego końca portu. Jednakże kierowca dopiero mył szyby i poinformował mnie że odjeżdża za 15 minut. Najważniejsze że zdążyłem. Po 5-minutowej jeździe autobusem wysiadłem przy promie i wszedłem na pokład. Zająłem miejsce w bufecie z gniazdkiem prądowym. Jednakże tym razem spotkała mnie niemiła niespodzianka – internet nie działał, a w planie miałem rozesłanie requestów na Lanzarote ;/ Dlatego całą drogę starałem się drzemać, ale było za głośno i niewygodnie. Po dotarciu do Morro Jable pokręciłem się chwilę po porcie i ruszyłem w stronę miasta. Nie miałem żadnej mapy, a Tibisay, mój host w Morro Jable pracuje w jednym z tutejszych hoteli. Pomimo że dopływając do Fuerteventury wyspa wyglądała na spowitą mgłą, po zejściu z promu od razu uderzyło słońce i bardzo gorące, niemal bezwietrzne powietrze. Jakoś doszedłem do deptaku w miasteczku i nieoczekiwanie zadzwoniła Tibisay zapytać się czy jestem i jakie mam plany. Poprosiłem ją żeby przetrzymała duży plecak w aucie, to będę mógł sobie z małym pozwiedzać. Zgodziła się. No to rura w stronę hotelu, który jest na drugim końcu miasta. Po drodze zaszedłem do „markietu” kupić wodę. Kobieta nie chciała mnie wpuścić z dwoma dużymi plecakami, pokazując na szafki z kluczykami w przedsionku. Zapytałem się jej jak mam zmieścić tam swój bagaż? Wzruszyła ramionami, ale poprosiłem ją żeby przyniosła mi jedną wodę, zgodziła się. Po drodze do hotelu zatrzymałem się jeszcze w biurze informacji turystycznej przy jednym z centrów handlowych. Bardzo miła pani dała mi mapę i udzieliła kilku wskazówek. Nie omieszkała też wyrazić swojego zachwytu co do mojej urody 😉 Jest rwanie jest zabawa. Byłem cały mokry od niesienia ciężkiego bagażu, więc zaproponowała mi zimną wodę i posiedzenie chwilę przed wentylatorem. Po chwili jednak poszedłem dalej, żegnając miłą panią. Po dotarciu do hotelu Tibisay wyszła z kolegą mnie przywitać. Wrzuciłem większy plecak i kilka innych rzeczy do bagażnika jej samochodu. Okazało się że dwie Hiszpanki (couchsurferki), z którymi się kontaktowałem po odczytaniu wiadomości na grupie Fuerteventury na couchsurfingu, będą dzisiaj również nocować u Tibisay, która zaproponowała że po pracy zawiezie mnie do Cofete, więc teraz mam iść się zrelaksować na plaży. No to poszedłem na Playa del Matorral. Piasek jest tutaj bielutki, a ocean błękitny. Co prawda plaża miejscami jest do bani, bo po miękkim piasku przy brzegu dno pokrywają sporej wielkości kamienie, po których niewygodnie się stąpa. Między plażą a drogą jest swojego rodzaju rezerwat, ponieważ jest tutaj słone bagno z licznymi rzadkimi gatunkami, jest to obszar chroniony Natura 2000. Poleżałem trochę na plaży, robiąc przerwy na kąpiel. Zaczepiłem też leżącą obok dziewczynę. Melissa jest Niemką, pracuje w tym samym hotelu co Tibisay, właśnie na przerwie i spogląda czasami na zeszyt ze słówkami – uczy się hiszpańskiego 🙂 Za około pół godziny Melissa musiała wracać do pracy. Pożegnała mnie całusem w polik, a ja poszedłem się kąpać. Zaczął się przypływ, dobrze że wróciłem z wody na czas, bo mimo że plaża tutaj jest dość stroma, to fale wdarły się na piasek na którym leżał ręcznik i plecak. Zdążyłem ocalić plecak, gdzie był aparat i netbook, oraz pół ręcznika. Niestety buty ze skarpetkami, pół ręcznika i pół bojówek zostało podmyte przez falę. Zwinąłem się zatem na przyhotelowy prysznic, gdzie obmyłem rzeczy i siebie z piasku. Potem wróciłem tą samą drogą, przez tarasy i baseny Iberostar, do recepcji, gdzie poczekałem na Tibisay aż skończy pracę. Po 17 pojechaliśmy do jej domu. Mieszka w rodzinnym szeregowcu w starszej części Morro Jable. Tibisay jest bardzo żywiołowa, krzyczy do wszystkich i uśmiecha się na prawo i lewo, do co rusz spotykanych na ulicy znajomych. Mówi do mnie prawie cały czas po hiszpańsku, tłumacząc mi co chwilę jakieś słowa, dzięki czemu może czegoś się nauczę. Spędziliśmy około godziny czasu w domu, po czym udaliśmy się w drogę do Cofete. Droga jest kręta i po pewnym czasie asfalt się kończy i zaczyna ubity co prawda szuter, ale z licznymi dziurami. Miejscami jest bardzo wąsko, także 2 samochody muszą zjeżdżać na mijanki żeby się minąć. Jest bardzo gorąco i mocno wieje. Krajobraz półpustynny, same skały z niewielką ilością sucholubnej roślinności i pełno piasku. Miejscami tworzą się małe trąby powietrzne z wirującym piaskiem, ciekawe zjawisko. Niebo niestety jest mleczne, przez wiejącą znad Sahary kalimę. Czasami wokół drogi i na niej pojawiają się kozy. Przecięliśmy masyw górski, który dzieli półwysep Jandia i naszym oczom ukazała się Playa de Cofete. Piękne i kontrastowe kolory skał i błękitnego oceanu. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy punkcie widokowym, po czym ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy parterowe zabudowania, bez bieżącej wody i prądu. Ludzie mieszkają tu sezonowo. Jest tu też bar 🙂 i wiele kóz. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy rzeźbie człowieka z psem. W dole na plaży surferzy uprawiali surfing, a my podziwialiśmy plażę wśród pierdzących i meczących kóz. Po tej stronie wybrzeża pływanie nie jest wskazane, bo prądy są tutaj bardzo zdradzieckie i tworzy się wiele zawirowań, nawet przy brzegu. W 10 minut docieramy do Willa Winter, zagadkowego budynku położonego u podnóża wzgórz półwyspu. Budynek został zaprojektowany przez niemieckiego inżyniera Gustava Wintera w 1946r. i jest owiany wieloma tajemnicami. Legendy głoszą że był on sekretną bazą zaopatrzeniową dla niemieckich lodzi podwodnych oraz że po wojnie nazistowscy generałowie przechodzili tutaj operacje plastyczne twarzy. Tibisay mówiła że do budynku prowadziły sekretne podziemne przejścia, ale zostały zamurowane. W budynku koczują jacyś ludzie, chociaż formalnie właścicielem jest hiszpańska firma deweloperska. Obchodzimy budynek dookoła, rozmawiając z jakąś kobietą która również przyjechała zobaczyć to miejsce, a w oddali widok na Playa de Barvolento. Zebraliśmy się w drogę powrotną. W międzyczasie Christina, mieszkająca w Costa Calma, która ma również być moim hostem, wysłała mi wiadomość, że wraz ze znajomymi wybiera się do Morro Jable. Po powrocie do domu Pepa i Lucia, dwie hiszpańskie couchsurferki, z którymi wcześniej kontaktowałem się w celu wspólnego zwiedzania wyspy, czekają na nas przed domem Tibisay. Wymieniliśmy doświadczenia podróży, popijając zimne napoje, a Pepa odpaliła porro, na którego skusiła się też Tibisay. Po jakiś 2 godzinach zebraliśmy się do wyjścia na miasto, żeby coś zjeść i spotkać się z Christiną i jej znajomymi. Na mieście sporo ludzi. Przeciskamy się ciasnymi i krętymi uliczkami, do jednej z restauracji leżących przy plaży. Po chwili dołączają do nas mama Tibisay z jej przyjaciółką. Zamawiamy napoje i jedzenie. Wziąłem podwójnego hamburgeriosa (lokalnego „bigmaka”) i piwo. Za chwilę dołączają do nas Christina i jej znajomi – Davide z Włoch i Angela ze Szwajcarii. Najedzeni przeszliśmy się promenadą robiąc kilka wspólnych zdjęć, po czym poszliśmy w stronę pobliskiej sceny, na której odbywały się jakieś pokazy. Przed sceną zgromadziło się sporo ludzi, z czego większość to lokalni mieszkańcy. Hotelowa część Morro Jable położona jest nieco dalej, więc leniwi turyści pewnie nie wiedzieli nawet o tym festynie. Popatrzeliśmy chwilę na akrobacje i wróciliśmy do domu żegnając się z Christiną, Angelą i Davide. Po powrocie do domu wziąłem szybki prysznic i chciałem usiąść do wysyłania próśb o kanapę na Lanzarote, ale nie miałem już siły. W końcu dzisiaj spałem jedynie godzinę z kawałkiem. Dziewczyny już położyły się spać, ale Tibisay jeszcze się kręciła. Usnąłem od razu po przyłożeniu głowy do poduszki.

20 sierpnia – ostatni dzień na Gran Canarii w Las Palmas

Wstałem ok. 8:30, pożegnałem Gigi, który poszedł do pracy. Zjadłem „dla odmiany” na śniadanie musli z gofio i kakao oraz spakowałem swoje rzeczy. Ina wyszła ze mną na przystanek, ponieważ miała coś do załatwienia w Puerto Rico. Po drodze na przystanek zgarnął nas sąsiad, Szkot któremu pomogliśmy nosić płyty z których będzie robił drzwi. Podwiózł nas swoim Range Roverem do Puerto Rico. Na dworcu pożegnałem Inę i wsiadłem w autobus nr 091, który jedzie niemalże bezpośrednio do Las Palmas. Bilet kosztował 7.55EUR. Na dworcu San Telmo w Las Palmas przesiadłem się w autobus nr 17 i z mapą jechałem na ulicę Republica Panama, gdzie mieszka Laura. Trafiłem bez problemu. Do plaży Las Canteras mam 150m! Po szklance wody i pogawędce zabrałem się za sprawy do załatwienia w internecie. Laura zaczęła przygotowywać obiad, a ja w tym czasie wyskoczyłem po kilka rzeczy do Mercadony. Na obiad zjedliśmy lekką sałatkę, piersi z kurczaka i makaron na słodko. Po obiedzie zebraliśmy się do wyjścia, bo Laura była umówiona, a ja w stronę portu kupić bilet na jutrzejszy prom do Morro Jable. Wracając stwierdziłem że muszę wykorzystać okazję i pójdę poćwiczyć na plac koło audytorium, na którym byłem już wcześniej. Przeszedłem się promenadą wzdłuż plaży, aby w końcu dojść do placu, gdzie spędziłem ok. 45 minut na intensywnym treningu. W międzyczasie zagadał mnie Hiszpan, który także ćwiczył i o dziwo mówił bardzo dobrym angielskim. Po treningu wróciłem promenadą do Laury. Po drodze spotkałem kolegów którzy mieszkają z Laura – Marcosa i Carlosa. Jeden z nich ma przy promenadzie szkołę kitesurfingu, a drugi pracuje u niego. Po krótkiej pogawędce wróciłem do Laury. Zalogowałem się do sieci, ale niewiele załatwiłem, bo za chwilę wrócili chłopaki, oraz przyjechała Maria, kolejna współlokatorka Laury, która była miesiąc na Fuerteventurze, a pochodzi z Włoch. W międzyczasie Laura z Marią przygotowały obiadokolację. Zaczęły się żywe rozmowy, które trwały do późna. Potem Laura zaproponowała mi obejrzenie filmu. Zgodziłem się, chociaż wiedziałem że przez to raczej dzisiaj się nie wyśpię. Po obejrzeniu komedii jeszcze sporo rozmawialiśmy, także ostatecznie spać poszedłem 1h30min. przed nastawionym budzikiem, ale nie żałuję bo dobrze się rozmawiało na życiowe tematy.

19 sierpnia – wydmy Maspalomas i Playa del Ingles.

Pomimo że dzisiaj jest niedziela, to Gigi poszedł do pracy, a Ina jako że chwilowo nie pracuje towarzyszyła mi w wycieczce do Maspalomas. Po śniadaniu, na które wyjątkowo zjadłem kanapki z serem, poszliśmy na przystanek autobusowy. Próbowałem złapać stopa, ale nawet z dziewczyną u boku nie jest to łatwe. Nie ma się co martwić, bo autobus przyjechał za 15 minut. Po drodze mijaliśmy miejsce w którym pierwszy raz nurkowaliśmy, a kawałek dalej jest klif ze schodkami wijącymi się jak sprężyna pionowo w dół. Są tam skałki przy których już nie można się kąpać, ponieważ było zbyt wiele przypadków śmiertelnych. Ludzie przecenili swoje możliwości lub nie uwzględnili pływów. Po dotarciu do dworca w Maspalomas udajemy się w stronę Playa de Maspalomas. Mijamy niewielki zbiornik wodny, będący pod ochroną, gdyż na skutek pływów zasilany jest słoną wodą z oceanu i występują w nim rzadkie gatunki roślin i zwierząt. Za zbiornikiem zaczyna się szeroki na ok 2km pas wydm, który ciągnie się przez ponad 4km do Playa del Ingles. Przy Playa de Maspalomas jest Faro de Maspalomas – stara latarnia morska, chyba chyba jedyny zabytek warty obserwacji. Udajemy się spacerkiem wzdłuż plaży i wydm. Po około kilometrze wkraczamy na teren nudystów 😀 Nie jara mnie to w ogóle, bo w takich miejscach pełno jest ludzi starszych i mężczyzn. Tak i w tym przypadku, młode nagie kobiety można było policzyć na palcach jednej ręki. Dobrze że miałem okulary przeciwsłoneczne, szkoda że nie były mocniej przyciemniane 😉 Na jednym z barów wetknięta jest tęczowa flaga, od tego miejsca dużo jest nudystów w tym gejów i lesbijek, chociaż tych drugich nie widziałem. Idąc dalej plaża się nieco wyludnia, ale po dojściu do Playa del Ingles znowu golasy i kawałek dalej ludzie w strojach kąpielowych. Zatrzymujemy się tu, żeby wykąpać się w orzeźwiającej wodzie. Plaża rewelacyjna, z jasnym piaskiem, delikatnym zejściem do morza. Woda przeźroczysta i niezbyt duże fale. Jednak jest nudno, bo nic pod wodą nie można obserwować, ale zawsze przyjemnie się co nieco schłodzić. Zaczął się przypływ i nieroztropni ludzie, którzy zostawili swoje rzeczy zbyt blisko wody, zastali je pływające, bądź mokre. Posiedzieliśmy chwile na piasku i zjedliśmy kanapki, które wcześniej przygotowałem. Zebraliśmy się w drogę powrotną. Golasów było więcej, ale też ocean płatał większe figle, bo przypływ wylewał wodę wgłąb plaży, tworząc czasami spore kałuże. Piasek gorący jak diabli, bez obuwia można bardzo szybko poparzyć sobie stopy. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy jednym z nadmorskich barów i poszliśmy popływać. Tutaj plaża była bardziej stroma, a fale większe, ale też była zabawa. Po kąpieli zebraliśmy swoje rzeczy i poszliśmy szukać cienia w Maspalomas, orzeźwiając się mrożoną zieloną herbatą. Przejście wydmami polecam wczesnymi godzinami dnia, albo pod wieczór, bo w ciągu dnia temperatura powietrza i piasku jest zbyt wysoka. Natomiast fani nudyzmu znajdą tutaj kącik dla siebie. Jak to Ina stwierdziła mnogość kolorów, kształtów i rozmiarów jest tutaj zaskakująco duża … . Z Maspalomas odebrał nas Gigi. Zajechaliśmy do sklepu kupić mąkę, bo stwierdziłem że mam ochotę na naleśniki, które przygotowałem po przyjeździe do domu. Naleśniki były z bananem lub dżemem. Wieczorem wybraliśmy się do pobliskiego pubu nad morzem, gdzie w niedziele grają na żywo. Jednakże dzisiaj było wyjątkowo kiepsko, dlatego zwinęliśmy się po jednym piwku i po przyjściu do domu obejrzeliśmy film, po którym poszliśmy spać.

18 sierpnia – snorkeling!

Wstałem około 9:00 i podczas gdy moi gospodarze jeszcze spali (godzinkę z kawałkiem), nadrobiłem zaległości w opisywaniu tych bzdur. Swoją drogą wydaje się że kilku hostów znalazło dla mnie miejsce na Fuerteventurze, ale część z nich nie włada angielskim za dobrze – będzie zabawa. Po śniadaniu, na które „dla odmiany” wciągnąłem musli z gofio i bananem. po czym pojechaliśmy na pobliską plażę. Nie poszliśmy jednak na piaszczyste wybrzeże, ale na skałki, gdzie nurkowaliśmy ponad godzinę. Gigi i Ina pożyczyli mi płetwy, maskę i rurkę. Mimo że sporo ludzi wędkowało przy skałkach, było niewiele ryb. Może dlatego bardzo szybko się zwinęli. Za to już za chwilę Ina wynurkowała mała rozgwiazdę. Oboje z Gigi czują się jak ryby w wodzie, co z reszta bardzo dobrze widać. Była to w zasadzie moja pierwsza styczność z nurkowaniem z rurką w oceanie, chociaż w jeziorze też niewiele nurkowałem. Pomimo że napiłem się trochę wody, to bardzo mi się podobało. Kilka razy zanurkowałem też 3m pod powierzchnię, żeby dotknąć dna i wyłowić muszelkę 🙂 Woda jednak była chłodnawa. Dlatego wyszliśmy na skały, skąd po osuszeniu się pojechaliśmy zjeść bocadillo w pobliskiej restauracji. Wybór nie był zbyt duży, a i obsługa jakaś niemrawa. Bocadillo nie było tak dobre jak te które jadłem w Las Palmas i sporo droższe, bo po 4EUR. Po nie najlepszym, ale sycącym posiłku udaliśmy się do Taurito, gdzie pracuje Gigi. W związku z tym że nurkowanie tak mi się spodobało, nurkowaliśmy jeszcze przez kolejne dwie godziny. Tym razem jednak Gigi pożyczył dla nas kombinezony z pianki i nurkowaliśmy na nieco bardziej otwartej plaży, przy sporych falach. Gigi wziął też butelkę z rozmiękczonym chlebem, którym wabił ryby. Tutaj było znacznie więcej organizmów do obserwowania. Już na samym początku wynurkowaliśmy miękkiego ślimaka bez muszli wielkości dłoni, który na znak protestu wydalał z siebie różowy płyn. Gigi co chwilę wabił ryby chlebem z butelki, które szybko pałaszowały unoszące się kawałki. Ryby miały niesamowite kolory i kształty, szkoda że nie mam obudowy umożliwiającej zabranie aparatu pod wodę! Widzieliśmy też murenę, która jednak szybko schowała się między kamieniami. Zmęczeni nurkowaniem, wróciliśmy do domu, a pod wieczór pojechaliśmy do Puerto Rico zjeść obiadokolację. Wybór padł na free bufet u Chińczyka. Tydzień bez tego jedzenia dobrze zrobił, bo z apetytem wtłoczyłem 3 talerze plus lody i owoce na deser. Muszę przyznać że był tu też większy wybór potraw i były one lepszej jakości. Miejsce w którym jedliśmy to typowo turystyczny spęd, pełen restauracji z menu w kilku językach i pubów. Sergio powiedział mi wcześniej że w tym rejonie mieszka dużo Irlandczyków i Brytyjczyków, podobnie w okolicach Tauro, gdzie też jest sporo Norwegów, ale faktycznie faktycznie dużo posiadłości mają tutaj Niemcy. Po kolacji poszliśmy do pobliskiego marketu kupić kilka piw na wieczór i wróciliśmy do domu. Na posiadówkę wpadł też sąsiad – Marcus, który jest Norwegiem, świetnie jeździ (właściwie tańczy) na bmx’ie i jest utalentowanym artystą (trochę maluje i gra na instrumentach). Rozmawialiśmy do późna na życiowe tematy, oglądając przy okazji dokumentalny film pod tytułem „Home”, który szczerze polecam. Wspaniałe ujęcia i niestety smutna prawda sączy się z tego filmu. Zmęczony dniem poszedłem spać po 1:30.