7 sierpnia – plaża w Puerto de La Cruz i La Orotava

W związku z tym że wczoraj też się nachodziłem, dzisiaj stwierdziłem że przed południem pójdę na plażę, dlatego ogarnąłem bieżące sprawy w sieci, zjadłem śniadanie i wyruszyłem w stronę Playa Jardin. Pogoda słoneczna, chociaż wokół jest sporo chmur. Tym m.in. różni się północ Teneryfy od południa, że bywa pochmurno, chociaż w Puerto de La Cruz i tak prawie zawsze świeci słońce. Dlatego jest to swojego rodzaju miejscowość turystyczna północy, z hotelami i sklepami dla turystów, ale nie w tak dużym nasileniu jak np. w Los Cristianos. Woda jest też trochę chłodniejsza niż na popołudniu. Harald mówił, że miejscowi głownie wybierają plaże na zachodnim wybrzeżu, gdzie woda jest cieplejsza, a słońce zawsze świeci. Poleżałem trochę na plaży, czytając przewodnik i obmyślając plan na Gran Canarię, zrobiłem kilka rundek żabką od skał do skał i poszedłem do domu, bo słońca i tak od dłuższego czasu nie było. Prawdę powiedziawszy tęsknię bardzo za krajem, głównie za bliskimi i znajomymi, ale też za jeziorem. Jednak ocean na dłuższą metę jest dla mnie mało użyteczny 😉
O 17:00 umówiłem się w Antonio w La Orotava. Obiecał mi pokazać pokrótce najciekawsze zakątki miasta oraz doradzić w innych kwestiach dotyczących co warto zobaczyć w okolicy. Miałem około 2h na ćwiczenia, które postanowiłem dzisiaj zrobić (odkąd tu jestem nie miałem tak na prawdę na nie czasu), prysznic, szybki obiad i dojście na dworzec autobusowy. Ostatecznie ledwo zdążyłem na autobus. Niestety tym razem wysiadłem za wcześnie ;), a jednocześnie za daleko, bo autobus zawijał potem i wracał kawałek autostradą. Ostatecznie po próbach pytania kogokolwiek gdzie jest ulica na której mieszka Antonio, doszedłem do dworca, skąd zadzwoniłem do niego że tu na niego poczekam. Od dworca do mieszkania Antonio było jeszcze 15 minut drogi. Zrobiliśmy szybką rundkę, podziwiając kolorowe i ciasne uliczki zabudowane w stylu kolonialnym. Udało nam się dotrzeć przed zamknięciem do Casa de Las Balcones – w których można podziwiać dobrze zachowane tradycyjne podłużne drewniane balkony a także podwieszone nad podwórkiem, w którego centrum jest patio z dużą ilością roślinności. Zaszliśmy do znajdującego się obok Museo de las Alfombras – muzeum dywanów, z których słynie miasto. Corocznie w La Orotava z okazji Bożego Ciała odbywa się święto i festyn, na którym ludzie robią swoistego rodzaju dywany z kwiatów i kolorowych pokruszonych skał magmowych, układając z nich różne symbole i wydarzenia religijne. Święto to poprzez tak barwne i precyzyjne mozaiki stało się znane na międzynarodową skalę, dzięki czemu mnóstwo ludzi przyjeżdża podziwiać corocznie nowe dzieła. Pod specjalną przeciwwietrzną osłoną artyści pracują przez kilka tygodni. Niestety przez to że nie byłem na czas, mieliśmy jakąś godzinę w plecy, dlatego wszystko już było pozamykane i ostatecznie niewiele zobaczyłem.
Po szybkiej wędrówce przez miasto poszliśmy do domu Antonio, gdzie pokazał mi mapy i wytłumaczył to co chciałem wiedzieć. Powiedział że warto jeszcze raz wpaść do La Orotava i ja jestem tego samego zdania, ale nie wiem czy znajdę czas. Okazało się bowiem, że moje wejście na el Teide jest swoistego rodzaju farsą. W związku z tym że kursuje tam jeden autobus dziennie, nie da się zrobić wszystkiego po swojemu, bo nie zdąży się wejść i zejść przed odjazdem ostatniego autobusu, ba nawet przed zapadnięciem zmroku. Chociaż jeżeli chodzi o czasy wejść i zejść, to moje są mniej więcej o połowę krótsze od sugerowanych, ale tutaj są specjalne warunki z rozrzedzonym powietrzem na wysokości powyżej 2500m n.p.m., dlatego nie ma co szaleć, bo może się to źle skończyć. No i nie mam butów trekingowych. Dlatego moja opcja polegałaby na tym że wjeżdżam autobusem na wysokość ok 2200m n.p.m, a stamtąd jest kolejka linowa na szczyt, gdzie pokazuję swoje pozwolenie i w jakieś 30 minut jestem na szczycie. Nie rajcuje mnie ta opcja, dlatego sprawdziliśmy czy jest inna możliwość. I znowu mam szczęście. Okazuje się że 10 sierpnia (piątek), zwolniło się sporo miejsc w schronisku na el Teide. To jest kolejna opcja, dzięki której można wjechać jednego dnia autobusem, wysiąść na ostatnim przystanku i pozwiedzać przez kilka godzin okoliczne ścieżki. Potem wspiąć się do schroniska, gdzie spędza się noc. Następnie wcześnie rano, gdy jest jeszcze ciemno, wchodzi się na sam szczyt, tak aby być tam kilka minut przed wschodem słońca. Widok ponoć niesamowity. Antonio pokazywał mi zdjęcia, tego właśnie chcę. Niestety płatność za schronisko tylko kartą kredytową, więc poproszę Haralda po powrocie do domu, o kupienie mi noclegu. Minusy tej opcji są takie że trzeba przygotować się na każdą okazję, bo temperatura na samym szczycie przed wschodem słońca bywa poniżej zera. Dodatkowo trzeba mieć spory zapas wody, bo z kolei powyżej 2000m n.p.m. zwykle nie ma już chmur i słońce potrafi prażyć niemiłosiernie. Po wieczorze pełnym informacji Antonio odwiózł mnie do Haralda, bo uciekł mi ostatni autobus. Dzisiaj nie będę spał dobrze, wszystko znowu się pogmatwało, czas ucieka a mam jeszcze tyle w planie do zobaczenia.

6 sierpnia – Puerto de la Cruz i Playa del Boullullo

Wstałem przed 9:00 i przygotowałem rzeczy do prania, ponieważ Harald zaproponował mi że mogę mu je podrzucić. Właściwie to zaczynały mi się już kończyć czyste gacie, a u Jensa jest tak wilgotno, że o praniu czegokolwiek można zapomnieć, bo nic nie schnie. Po śniadaniu na które zjadłem avocado, pieczywo i musli ze świeżym bananem, pobuszowałem trochę w sieci. Jednak czasami szczęście się do mnie uśmiecha. Udało mi się zabookować wejście na el Teide. Wulkan może być normalnie odwiedzany, ale ostatnie 200 metrów jest ściśle chronione i udostępniane jedynie 200 odwiedzającym dziennie. Rejestrować można się online. Od pewnego czasu śledziłem stronę internetową, gdzie niestety cały sierpień był już zajęty. Dzisiaj udało mi się znaleźć wolny slot na sobotę 11 sierpnia. Trzymajcie kciuki. Około 12 wyszedłem z domu i wolnym, spacerowym krokiem powędrowałem w kierunku centrum miasta. Dobrze zrobiła mi zmiana butów na sandały, stopy odpoczywają. Dobrym wyborem była wędrówka wzdłuż ciasnych uliczek nad samym brzegiem stromego wybrzeża – są piękne. Doszedłem do starego miasta i zawróciłem, bo zgłodniałem. Rano poprosiłem Haralda żeby pokazał mi na mapie kilka kluczowych miejsc – market Mercadona i jakieś restauracje z otwartym bufetem. Odnalazłem restaurację WOK, w której za 8EUR najadłem się do syta z deserem w postaci lodów i owoców. Szczerze polecam, a w szczególności potrawy przyrządzone przez kucharza z wybranych przez nas składników. Chwilka odpoczynku po posiłku i ruszam w drogę. Harald pokazał mi jak dojść na niezatłoczoną plażę na drugim końcu miasta, nazywającą się Playa del Boullullo. Na mapie wydawało się bliżej niż w rzeczywistości, trzeba było się wspinać krętymi uliczkami położonymi na klifie, ze wspaniałym widokiem na ocean. Potem droga przebiegała koło plantacji bananów, na zmianę w górę i w dół, potem jeszcze trzeba było przeciąć niewielki wąwóz i w końcu doszedłem do plaży. Czarny wulkaniczny piasek i skały, podobnie jak we wszystkich plażach w okolicy. Zejście na plaże po klifie i dużych stopniach zrobionych z kamieni. Gdy przyszedłem fale były znośne. Po chwili zaczęły być coraz większe, ale nie przyszedłem tutaj po to żeby wylegiwać się na piasku, z resztą nie wziąłem ręcznika. Kąpałem się ponad godzinę z drobnym odpoczynkiem, bo walka z około 2-metrowymi falami jest bardzo męcząca. Pora była się zbierać, bo dzisiaj obiecałem coś ugotować, zgadnijcie co – kebab 😀 Droga powrotna minęła szybko, bo głównie z górki. Zrobiłem zakupy w Mercadonie i powędrowałem do Haralda. Po posiłku i pogawędkach, znowu zalogowałem się do sieci, żeby ponownie zaplanować najbliższe dni, bo możliwość wejścia na el Teide sporo zmieniła. Przed snem szybki prysznic, a jutro raczej relaks.

5 sierpnia – ruszam na podbój północy Teneryfy

Noc nie minęła spokojnie. Nie wiem czy pierwszej nocy też, ale dzisiaj szczury dały znać o sobie. Około 1:30 obudziło mnie chrupanie. Jeden z nich musiał dostać się do pojemnika z jedzeniem dla kurczaka, który leżał na podwieszonej półce. Zastanawiałem się czy przestraszyć stołujące się zwierzę, zapolować na nie, czy może dać spokój. Postanowiłem jednak nie wchodzić na wojenną ścieżkę ze szczurami, bo i tak opuszczałem dzisiaj to miejsce. Zrobiłem trochę hałasu i położyłem się na drugim boku. Jednak nie usnąłem zbyt szybko. Około 6 znowu obudziły mnie hałasy. Tym razem dochodziły z przestrzeni kuchennej z naczyniami. Znowu zrobiłem hałas i podrzemałem do 7:00. Trzeba było się zbierać, żeby jak najszybciej zejść na dół, gdy jeszcze słońce schowane jest za górami. Po kolei przerobiłem wczorajszą listę, zjadłem śniadanie i po spakowaniu się wyruszyłem w drogę. Schodząc zauważyłem ślady opon rowerowych, ktoś wczoraj urządził sobie niezłą imprezę downhillową. Natomiast w powietrzu unosiły się ptaki drapieżne, wydając z siebie charakterystyczne wysokie dźwięki. 25kg obciążenie dało się we znaki. Zejście zajęło mi ok 1h, a mokry byłem jak … szczur. W Los Silos prawdopodobnie był rynek warzywny na który chciałem wstąpić, jednak nieoczekiwanie nadjechał autobus. Wsiadłem więc i pojechałem do Icod de los Vinos. Droga do Icod jest bardzo malownicza, mija się ciekawe wybrzeże na którym ulokowane jest miasteczko Garachico. W Icod de Los Vinos wysiadłem na stacji i powędrowałem stromo pod górę w stronę biblioteki. Miałem niewiele baterii i jeszcze sporo do załatwienia. Gdy bateria zjechała do zera, poszedłem w kierunku zabytkowego kościoła, który został tu wybudowany w 1501r. Po drodze udało mi się zostawić na przechowanie większy plecak w budce informacyjnej. Zwiedziłem plac wokół kościoła, z którego jest widok na morze i pobliski ogród, gdzie rośnie smocze drzewo (dracena smocza, endemit rosnący na Wyspach Kanaryjskich i Maderze, których jest tutaj tylko kilkaset egzemplarzy) mające ponoć ok. 1000 lat. Wpadłem na pomysł podładowania baterii w kościele, z tym że chwilę po wejściu zaczęła się msza, na której chcąc nie chcąc zostałem – prawie nic nie zrozumiałem, ale kolejność obrządków taka sama jak u nas. Przed końcem mszy zwinąłem się ponownie pod bibliotekę. W sumie w miasteczku było sporo turystów, ale można powiedzieć, że samo miasteczko przymarło, bo większość sklepów była pozamykana z powodu niedzieli. W międzyczasie okazało się że nie będę musiał spać na plaży, bo znalazłem kanapę w Puerto de la Cruz. Pokręciłem się jeszcze trochę po mieście, odebrałem plecak i poszedłem na dworzec, gdzie ku mojemu zdziwieniu gotowy do odjazdu czekał autobus. Kupiłem bilet i załadowałem się do środka. Wymęczony średnio przespaną nocą, wczorajszym dniem oraz dzisiejszym obciążeniem „uciąłem komara”, oczywiście niechcący. Tak mi się dobrze spało, że obudziłem się dopiero w La Laguna – przespałem mój przystanek. Stwierdziłem jednak że jadę do końca linii (Santa Cruz de Tenerife), bo będzie mi łatwiej wrócić. W ten sposób miałem półdarmową wycieczkę po północnym wybrzeżu, no prawie, bo większość przespałem. Na miejscu kupiłem bilet do Puerto de la Cruz i w ok. 40 minut byłem na miejscu. Z Haraldem umówiony byłem na 22:00, bo spędzał dzień poza miastem. Przez te niekoniecznie pożądane wycieczki krajoznawcze straciłem jakąś 1h30, przez co zgłodniałem potwornie, bo miałem zamiar zjeść od razu po przyjeździe do Puerto, dlatego stwierdziłem że nie będę testował dzisiaj lokalnej kuchni, ale pójdę do „makdonaldsa”, gdzie wciągnąłem zestaw z „bigmakiem”. Plusem było też to, że mogłem podładować baterię w netbooku i skorzystać z internetu. Do miejsca w którym umówiłem się z Harladem miałem prawie całe miasto do przejścia i sporo czasu. Więc nie spiesząc się szedłem nadmorskimi uliczkami, zatrzymując się przy jednej z plaż, gdzie leciał świetny „hałsik”. Tam przysiadłem i nadrobiłem zaległości w notowaniu przygód obserwując przy okazji zachód słońca. Wygląda na to że w Omni (skąd leciał ów „hałsik”) rozkręcają się dobre imprezki – muza w moim guście 🙂 O 22 spod Loro Parque zgarnia mnie Harald i w 5 minut jesteśmy w jego mieszkaniu. Jest to kilkupiętrowy szeregowiec, a z tarasu rozpościera się widok na ocean, do którego w linii proste jest jedynie 200m. Harald mieszka w niewielkim, ale za to bardzo przyjemnie urządzonym mieszkaniu, z uspokajającym szumem oceanu w gratisie. Na łóżku czekają na mnie złożone w kostkę ręczniki, plastikowy kubek na wodę do płukania zębów i 2 czekoladki – jak w hotelu :). Mój gospodarz zaproponował mi kanapki i piwko. Posiedzieliśmy przy drugim piwku do późna rozmawiając. Potem szybki prysznic i do łóżka.