26 sierpnia – Ensenada de Toneles i Lanzarote

Wstałem około 8:30, Christina jak zwykle przygotowywała się do pracy. Ponownie pożegnałem się z nią dziękując za dobrą zabawę. Uśmiechnęła się mówiąc że może jednak znowu dzisiaj wrócę 😉 Nie tym razem, chociaż i tak zasiedziałem się na Fuerteventurze. Sprawdziłem o której godzinie odpływa Armas z Corralejo do Playa Blanca. Jak zwykle źle zapamiętałem, bo myślałem że odpływa co 2h, a rzeczywiście odpływał o 8:00, 10:00, 16:00, 18:00 i 20:00. Postanowiłem spróbować popłynąć tym o 16:00. Gdy wstała Angela zjedliśmy śniadanie i spakowałem wszystkie moje graty. Wcześniej pytałem Angelę czy nie chce jechać na Lanzarote, bo i tak nie miałem hosta na południu wyspy więc myślałem o spaniu na plaży. Ona jednak sama nie wiedziała. Na wszelki wypadek wzięła trochę ubrań i koce. Z Costa Calma pojechaliśmy do pobliskiego La Lajita, gdzie co niedziele jest rynek na którym można kupić różne lokalne produkty, w tym kozie sery, miód, warzywa i owoce oraz rękodzieło. W La Lajita jest też ogród botaniczny w którym można zobaczyć różne odmiany kaktusów. Jest tu też możliwość przejażdżki na wielbłądzie. Kupiliśmy kilka rzeczy na rynku i udaliśmy się drogą FV-2 w kierunku Puerto del Rosario. Na jednym ze skrzyżowań odbiliśmy w prawo w wąską asfaltową dróżkę, która niebawem zmieniła się w szuter. Dojechaliśmy wyboistą drogą do tabliczki informującej że wjeżdżamy na teren rezerwatu. Po drodze minęliśmy farmę kóz i w jakieś 20 minut dojechaliśmy do plaży przy Ensenada de Toneles. Angela chciała pobiegać, ja wiedząc że dzisiaj czeka mnie sporo tułaczki z pełnym obciążeniem stwierdziłem że zwiedzę okolicę z aparatem. Umówiliśmy się za godzinkę przy samochodzie. Plaża jest tu kamienista z dość mocno wiejącym wiatrem i sporymi falami rozbijającymi się o skałki zatopione przy brzegu. Wszedłem na północny klif, potem poszedłem na południową część plaży, gdzie obserwowałem różne zwierzaki w oczkach wodnych powstałych na skałach po odpływie. Droga na tę plażę prowadzi między dwoma wzniesieniami, bardzo szerokim wąwozem, przy którego końcu jest sporo skał magmowych świadczących o pochodzeniu wyspy. Po godzinie czasu przybiegła Angela, która wzięła szybką kąpiel w oceanie. Po zjedzeniu kanapek i owoców udaliśmy się do Puerto del Rosario. Ja wsiadłem „za kółko”, bo Angela miała dzisiaj średni nastrój, a droga była uciążliwa. Pojechaliśmy na dworzec autobusowy w Puerto del Rosario, gdzie jak się okazało następny autobus do Corralejo odjeżdżał za godzinę i nie zdążyłbym na prom o 16. Angela zaproponowała mi że może mnie podrzucić do Corralejo, a ona sobie potem pojedzie na Playa del Burro, która jak mówiła jest jej ulubioną. Dojechaliśmy do portu w Corralejo około 15. Pożegnałem Angelę, dziękując za jej towarzystwo i pokazanie mi kilku magicznych miejsc, i poszedłem kupić bilet na prom. Bilet kosztował 21.60EUR, co w porównaniu z odległością jaką pokonuje prom jest niezłym zdzierstwem, bo Lanzarote oddalona jest od Fuerteventury o jakieś 8km. Tym razem na promie działał internet, ale podróż trwała jedynie 30 minut, więc wiele nie zdążyłem zrobić. Lanzarote jest bardzo dobrze widoczna z Corralejo, a po drodze na nią mija się Isla de Lobos. Wysiadłem w porcie Playa Blanca – turystycznej miejscowości na południu Lanzarote i udałem się w stronę miasta, gdzie dotarłem do punktu informacji turystycznej. Wziąłem mapkę wyspy i udałem się do pobliskiego baru wciągnąć bocadillo. W TV leciał jakiś mecz, więc ludzie w barze co rusz krzyczeli lub jęczeli. W międzyczasie zadzwoniłem do Any, mojego hosta w San Bartolome. Była na jednej z plaż na południowym wybrzeżu. Stwierdziłem że powoli pójdę w stronę wylotówki żeby złapać stopa. Ulokowałem się za rondem na drodze prowadzącej do Yaiza. Niestety przez godzinę nie złapałem nic. Zaraz za mną był przystanek, ale żaden autobus nie nadjechał. Postanowiłem zatem spróbować na innej drodze, ale po kilkuset metrach stwierdziłem że to głupi pomysł i wróciłem na tą samą drogę, tym razem poszedłem nieco wyżej za kolejne rondo. Tam minął mnie autobus jadący do Yaiza, ale za około 5 minut złapałem stopa. Moim dobroczyńcą okazał się Maksim, który urodził się w Jugosławii, ale 20 lat temu przyjechał na wyspy. Jechał do stolicy wyspy Arrecife, ale zaproponował mi że podwiezie mnie do samego San Bartolome, bo dla niego to bez różnicy. Po drodze opowiadał mi trochę o wyspie i jej historii. W San Bartolome pokluczyliśmy sporo po mieście, bo po pierwsze Ana mieszkała lekko poza miastem, a po drugie, kilka tygodni temu zmieniła się organizacja ulic i wiele uliczek teraz była jednokierunkowych. Maksim podwiózł mnie pod sam dom Any, zostawiając mi swój adres, mail i numer telefonu, oferując mi swoją pomoc jeśli będę takowej potrzebował. Powiedział też, że ma wolne mieszkanie w San Bartolome, więc jeśli teraz będę potrzebował albo kiedykolwiek będę chciał znów przylecieć na Lanzarote, dostanę klucze do mieszkania i będę mógł zostać jak długo zechcę. Złoty człowiek! Pożegnałem go serdecznie i w oczekiwaniu na Anę, która jeszcze nie wróciła, uzupełniałem bloga. Miejsce to jest położone około 1km od ścisłych zabudowań San Bartolome, pod kalderą, z której kiedyś wydobywała się lawa. Piździ tu jak w kieleckim, albo jeszcze gorzej! Zrobiło mi się chłodnawo, bo słońce zaszło za horyzont, którego tutaj nie było widać, bo przysłonięty jest przez kalderę. No i ten cholerny wiatr! Po około 30 minutach przyjechała Ana. Ana jest pół Niemką (rysy twarzy), pół Hiszpanką (figura) i wegetarianką. Miszka przy miejscu w którym pracuje, z psem i kotem, który ma 3 miesiące i za dużo energii. Ana oprowadziła mnie po mieszkaniu i po rozłożeniu rzeczy w pokoju gościnnym wieczór spędziliśmy w salonie rozmawiając i popijając herbatę. Uzupełniłem troszkę bloga, popatrzałem na mapę wyspy i zdecydowałem, że jutro będę buszował po Parku Narodowym Timanfaya.

21 sierpnia – Fuerteventura – Morro Jable

Budzik nastawiony miałem na 5:30. Z niechęcią zwlekłem się po półtorej godziny snu. Szybko zrobiłem sobie kanapki z serem na drogę, spakowałem jogurt pitny, banany, kanapki oraz wszystkie przygotowane rzeczy i obudziłem Laurę. Pożegnaliśmy się, zbiegłem na dół i szybkim krokiem ruszyłem do przystani z pełnym ładunkiem, a na ulicach panował spokój bo było jeszcze ciemno. Do miejsca w którym wczoraj kupowałem bilety dotarłem o 6:15. O tej godzinie powinien odjeżdżać autobus ARMAS, który był podstawiony dla pasażerów, bo prom odpływał z samego końca portu. Jednakże kierowca dopiero mył szyby i poinformował mnie że odjeżdża za 15 minut. Najważniejsze że zdążyłem. Po 5-minutowej jeździe autobusem wysiadłem przy promie i wszedłem na pokład. Zająłem miejsce w bufecie z gniazdkiem prądowym. Jednakże tym razem spotkała mnie niemiła niespodzianka – internet nie działał, a w planie miałem rozesłanie requestów na Lanzarote ;/ Dlatego całą drogę starałem się drzemać, ale było za głośno i niewygodnie. Po dotarciu do Morro Jable pokręciłem się chwilę po porcie i ruszyłem w stronę miasta. Nie miałem żadnej mapy, a Tibisay, mój host w Morro Jable pracuje w jednym z tutejszych hoteli. Pomimo że dopływając do Fuerteventury wyspa wyglądała na spowitą mgłą, po zejściu z promu od razu uderzyło słońce i bardzo gorące, niemal bezwietrzne powietrze. Jakoś doszedłem do deptaku w miasteczku i nieoczekiwanie zadzwoniła Tibisay zapytać się czy jestem i jakie mam plany. Poprosiłem ją żeby przetrzymała duży plecak w aucie, to będę mógł sobie z małym pozwiedzać. Zgodziła się. No to rura w stronę hotelu, który jest na drugim końcu miasta. Po drodze zaszedłem do „markietu” kupić wodę. Kobieta nie chciała mnie wpuścić z dwoma dużymi plecakami, pokazując na szafki z kluczykami w przedsionku. Zapytałem się jej jak mam zmieścić tam swój bagaż? Wzruszyła ramionami, ale poprosiłem ją żeby przyniosła mi jedną wodę, zgodziła się. Po drodze do hotelu zatrzymałem się jeszcze w biurze informacji turystycznej przy jednym z centrów handlowych. Bardzo miła pani dała mi mapę i udzieliła kilku wskazówek. Nie omieszkała też wyrazić swojego zachwytu co do mojej urody 😉 Jest rwanie jest zabawa. Byłem cały mokry od niesienia ciężkiego bagażu, więc zaproponowała mi zimną wodę i posiedzenie chwilę przed wentylatorem. Po chwili jednak poszedłem dalej, żegnając miłą panią. Po dotarciu do hotelu Tibisay wyszła z kolegą mnie przywitać. Wrzuciłem większy plecak i kilka innych rzeczy do bagażnika jej samochodu. Okazało się że dwie Hiszpanki (couchsurferki), z którymi się kontaktowałem po odczytaniu wiadomości na grupie Fuerteventury na couchsurfingu, będą dzisiaj również nocować u Tibisay, która zaproponowała że po pracy zawiezie mnie do Cofete, więc teraz mam iść się zrelaksować na plaży. No to poszedłem na Playa del Matorral. Piasek jest tutaj bielutki, a ocean błękitny. Co prawda plaża miejscami jest do bani, bo po miękkim piasku przy brzegu dno pokrywają sporej wielkości kamienie, po których niewygodnie się stąpa. Między plażą a drogą jest swojego rodzaju rezerwat, ponieważ jest tutaj słone bagno z licznymi rzadkimi gatunkami, jest to obszar chroniony Natura 2000. Poleżałem trochę na plaży, robiąc przerwy na kąpiel. Zaczepiłem też leżącą obok dziewczynę. Melissa jest Niemką, pracuje w tym samym hotelu co Tibisay, właśnie na przerwie i spogląda czasami na zeszyt ze słówkami – uczy się hiszpańskiego 🙂 Za około pół godziny Melissa musiała wracać do pracy. Pożegnała mnie całusem w polik, a ja poszedłem się kąpać. Zaczął się przypływ, dobrze że wróciłem z wody na czas, bo mimo że plaża tutaj jest dość stroma, to fale wdarły się na piasek na którym leżał ręcznik i plecak. Zdążyłem ocalić plecak, gdzie był aparat i netbook, oraz pół ręcznika. Niestety buty ze skarpetkami, pół ręcznika i pół bojówek zostało podmyte przez falę. Zwinąłem się zatem na przyhotelowy prysznic, gdzie obmyłem rzeczy i siebie z piasku. Potem wróciłem tą samą drogą, przez tarasy i baseny Iberostar, do recepcji, gdzie poczekałem na Tibisay aż skończy pracę. Po 17 pojechaliśmy do jej domu. Mieszka w rodzinnym szeregowcu w starszej części Morro Jable. Tibisay jest bardzo żywiołowa, krzyczy do wszystkich i uśmiecha się na prawo i lewo, do co rusz spotykanych na ulicy znajomych. Mówi do mnie prawie cały czas po hiszpańsku, tłumacząc mi co chwilę jakieś słowa, dzięki czemu może czegoś się nauczę. Spędziliśmy około godziny czasu w domu, po czym udaliśmy się w drogę do Cofete. Droga jest kręta i po pewnym czasie asfalt się kończy i zaczyna ubity co prawda szuter, ale z licznymi dziurami. Miejscami jest bardzo wąsko, także 2 samochody muszą zjeżdżać na mijanki żeby się minąć. Jest bardzo gorąco i mocno wieje. Krajobraz półpustynny, same skały z niewielką ilością sucholubnej roślinności i pełno piasku. Miejscami tworzą się małe trąby powietrzne z wirującym piaskiem, ciekawe zjawisko. Niebo niestety jest mleczne, przez wiejącą znad Sahary kalimę. Czasami wokół drogi i na niej pojawiają się kozy. Przecięliśmy masyw górski, który dzieli półwysep Jandia i naszym oczom ukazała się Playa de Cofete. Piękne i kontrastowe kolory skał i błękitnego oceanu. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy punkcie widokowym, po czym ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy parterowe zabudowania, bez bieżącej wody i prądu. Ludzie mieszkają tu sezonowo. Jest tu też bar 🙂 i wiele kóz. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy rzeźbie człowieka z psem. W dole na plaży surferzy uprawiali surfing, a my podziwialiśmy plażę wśród pierdzących i meczących kóz. Po tej stronie wybrzeża pływanie nie jest wskazane, bo prądy są tutaj bardzo zdradzieckie i tworzy się wiele zawirowań, nawet przy brzegu. W 10 minut docieramy do Willa Winter, zagadkowego budynku położonego u podnóża wzgórz półwyspu. Budynek został zaprojektowany przez niemieckiego inżyniera Gustava Wintera w 1946r. i jest owiany wieloma tajemnicami. Legendy głoszą że był on sekretną bazą zaopatrzeniową dla niemieckich lodzi podwodnych oraz że po wojnie nazistowscy generałowie przechodzili tutaj operacje plastyczne twarzy. Tibisay mówiła że do budynku prowadziły sekretne podziemne przejścia, ale zostały zamurowane. W budynku koczują jacyś ludzie, chociaż formalnie właścicielem jest hiszpańska firma deweloperska. Obchodzimy budynek dookoła, rozmawiając z jakąś kobietą która również przyjechała zobaczyć to miejsce, a w oddali widok na Playa de Barvolento. Zebraliśmy się w drogę powrotną. W międzyczasie Christina, mieszkająca w Costa Calma, która ma również być moim hostem, wysłała mi wiadomość, że wraz ze znajomymi wybiera się do Morro Jable. Po powrocie do domu Pepa i Lucia, dwie hiszpańskie couchsurferki, z którymi wcześniej kontaktowałem się w celu wspólnego zwiedzania wyspy, czekają na nas przed domem Tibisay. Wymieniliśmy doświadczenia podróży, popijając zimne napoje, a Pepa odpaliła porro, na którego skusiła się też Tibisay. Po jakiś 2 godzinach zebraliśmy się do wyjścia na miasto, żeby coś zjeść i spotkać się z Christiną i jej znajomymi. Na mieście sporo ludzi. Przeciskamy się ciasnymi i krętymi uliczkami, do jednej z restauracji leżących przy plaży. Po chwili dołączają do nas mama Tibisay z jej przyjaciółką. Zamawiamy napoje i jedzenie. Wziąłem podwójnego hamburgeriosa (lokalnego „bigmaka”) i piwo. Za chwilę dołączają do nas Christina i jej znajomi – Davide z Włoch i Angela ze Szwajcarii. Najedzeni przeszliśmy się promenadą robiąc kilka wspólnych zdjęć, po czym poszliśmy w stronę pobliskiej sceny, na której odbywały się jakieś pokazy. Przed sceną zgromadziło się sporo ludzi, z czego większość to lokalni mieszkańcy. Hotelowa część Morro Jable położona jest nieco dalej, więc leniwi turyści pewnie nie wiedzieli nawet o tym festynie. Popatrzeliśmy chwilę na akrobacje i wróciliśmy do domu żegnając się z Christiną, Angelą i Davide. Po powrocie do domu wziąłem szybki prysznic i chciałem usiąść do wysyłania próśb o kanapę na Lanzarote, ale nie miałem już siły. W końcu dzisiaj spałem jedynie godzinę z kawałkiem. Dziewczyny już położyły się spać, ale Tibisay jeszcze się kręciła. Usnąłem od razu po przyłożeniu głowy do poduszki.

13 sierpnia – Santa Cruz de Tenerife i Gran Canaria

Wstałem około 8:00, ale nie byłem specjalnie głodny po wczorajszej wieczornej i sytej wizycie u Chińczyka. Prawdę powiedziawszy to jedzenie już mi się znudziło. Pora spróbować w końcu regionalnych specjałów, z resztą na Gran Canarii nie ma tak wiele dużych miast więc pewnie będę skazany na stołowanie się w restauracjach. Gdy tylko wstał Harald, kupiliśmy bilet na prom Armas (zgodził się użyć jego karty kredytowej, kupując bilet online jest 9% taniej), którym miałem o 15:00 odpłynąć z Santa Cruz de Tenerife do Las Palmas de Gran Canaria. Bilet kosztował 35.20EUR. W międzyczasie kolejne 3 osoby odmówiły mi kanapy. Z czego jeden student, postanowił jednak mi jakoś w ciągu dnia coś załatwić u znajomych. Harald dzisiaj będzie pilnował 2 yorków swoich znajomych, którzy idą do pobliskiego parku zoologicznego. Zjadłem jednak kilka kanapek, popijając zieloną herbatą i spakowałem swoje rzeczy. Podziękowałem serdecznie Haraldowi za jego gościnność i ruszyłem z plecakami na dworzec autobusowy. Było ok. 30 stopni w cieniu, po dojściu na dworzec byłem cały mokry. Wsiadłem do autobusu 102 i pojechałem do Santa Cruz de Tenerife. Akurat skończyła mi się druga karta Bono Via. Ostatecznie nie miałem zbyt wiele czasu żeby pokręcić się po mieście, więc jak tylko wysiadłem z autobusu, wolnym krokiem poszedłem w stronę portu, zahaczając o darmowe wifi w „Makdonaldzie”. Po włączeniu netbooka, okazało się że nie mam pół ekranu. „Błagam nie rób mi tego, potrzebuję ciebie bardzo” powiedziałem na głos. Wygląda na to że to problem ze sterownikami karty graficznej, a nie fizyczne uszkodzenie matrycy. Powalczyłem trochę z ekranem, który na przemian zaciemniał prawą lub lewą połowę, ale udało mi się jakoś zwalczyć problem. Niestety dalej nie miałem hosta w Las Palmas. Doszedłem do portu, gdzie po około 20 minutach zaczęli wpuszczać na pokład promu. Zająłem miejsce na drugim piętrze przy oknie i odpaliłem netbooka, ponieważ okazało się że na pokładzie jest darmowe wifi oraz gniazdka z prądem. Podróż minęła szybko, bo w trakcie surfowałem po sieci kombinując jak sobie poradzić w sytuacji bycia bezdomnym w Las Palmas. Mam co prawa namiot ze sobą, ale tylko 5 haków udało mi się skolekcjonować do tej pory. Poza tym w tak dużej metropolii jak Las Palmas, trudno jest o miejsce w którym mógłbym ten namiot postawić nie rzucając się w oczy. Trawników jest niewiele, a jeśli są to bardzo odsłonięte. Pozostaje plaża, albo podróż za miasto.
Prom Armas zatrzymał się na samym końcu portu, dlatego do miasta miałem spory kawałek. W zasadzie na mapie nie widać zbytniej różnicy, ale mieszkańcy dzielą Las Palmas na port i miasto. W zasadzie połączenie półwyspu zostało sztucznie dosypane z piasku. Spocony i zmęczony dźwiganiem ciężkiego bagażu, a także bardzo głodny, zatrzymałem się w mijanym centrum handlowym, gdzie w „maku” wziąłem zestaw zestaw z „bigmakiem”, który niezwłocznie połknąłem. Odpaliłem netbooka żeby sprawdzić czy w ciągu godziny coś się zmieniło. Niestety kolejna odmowa oraz cisza. Siedziałem tam około dwóch godzin, wysyłając jeszcze desperacko requesty, nie tylko na Gran Canarię, ale także na Fuerteventurę, gdzie płynę za 7-8 dni. W międzyczasie koleżka który mi dzisiaj odmówił poinformował mnie że nic dla mnie niestety nie ma, ale ciągle stara się coś znaleźć. Chwilę potem zadzwonił telefon – mam hosta! Ariel przyjechał po mnie do centrum handlowego, ponieważ okazuje się że mieszka poza Las Palmas, w Santa Brigida. Wygląda na sympatycznego gościa, razem z Sergio mieszkają w niezłym apartamencie z na prawdę dużym tarasem z widokiem na wzgórza, ocean i Las Palmas. Pogadaliśmy chwilę, po czym czym dostałem ręczniki, komplet pościeli i miejsce na wygodnej kanapie w salonie. Okazało się że miałem szczęście, bo chłopaki dopiero wrócili z wypadu do Barcelony. Wziąłem prysznic, pościeliłem łóżko i położyłem się spać, a było już po 1:00.