31 lipca – relaks w El Medano i rajd na Montana Roja

Po śniadaniu wybrałem się pieszo do El Medano, ciągle z górki. Musiałem przejść prawie całe San Isidro. W El Medano niewiele się dzieje, ale są tutaj w zasadzie 3 plaże, z czego na dwóch fale zwykle są bardzo duże. Spory wiatr i ów duże fale powodują że cała zachodnia plaża okupowana jest przez miłośników sportów wodnych. Pomiędzy plażami jest niewielka przystań, z zejściami do wody, gdzie można się wykąpać. Miejscowe dzieciaki skaczą też stamtąd do wody. Przeszedłem się po wschodniej plaży, aby potem pójść do centralnej plażyczki, która w zasadzie jest częścią przystani ze zjazdem do wodowania łódek. Budynki tutaj stanowią jednocześnie sztuczne klify o które rozbijają się spienione fale. Pierwszym z nich jest restauracja, w której można zjeść na usytuowanym na ostatnim piętrze balkonie, obserwując i czując jak fale rozbijają się o mury budynku. Powędrowałem na zachodnią plażę, i brodząc po kostki w wodzie doszedłem do pobliskich skałek, które podczas odpływu są odsłaniane i dają cień, pod którym często rozkładają się plażowicze. Teraz jednak był przypływ, więc wdrapałem się na jedną ze skałek i posiedziałem tam chwilę, obserwując surferów w akcji. Patrząc w kierunku zachodnim widać czerwone zbocza Montana Roja. To niewielki wulkan znajdujący się tuż nad samym brzegiem oceanu. Stąd wydawało się że jest tam dość daleko, a dzisiaj planowałem coś ugotować, więc przez kilkanaście minut zastanawiałem się czy wchodzić na niego, czy też nie. W końcu zebrałem się w drogę. Idąc boso po ciemnym piasku, chłodząc nogi w zimnej wodzie, doszedłem do miejsca w którym zaczyna się szlak na Montana Roja. Dosłownie wbiegłem na górę w 15 minut 🙂 Na górze spotkałem parę, która poprosiła mnie o zrobienie zdjęcia, odwdzięczyli się tym samym. Po chwili odpoczynku, podczas której podziwiałem wspaniały widok na wybrzeże i centralnie położone góry, zebrałem się do zejścia, właściwie do zbiegnięcia. Cały wulkan to rezerwat przyrody z rzadkimi roślinami porastającymi jego zbocza. Na dole na chwilę zatrzymałem się przy czymś wyglądającym jak nadziemna część bunkra. Heike opowiadała, że podczas wojny wzdłuż południowej części pobudowano takie fortyfikacje, łącząc je z jaskiniami. Czyli wojna dotarła nawet tu. Moje nogi i sandały po tej krótkiej wspinaczce przybrały bordowy kolor od ziemi i skał wulkanu. Przeszedłem całą plażę dla surferów, zatrzymując się przy placu zabaw dla dzieci, gdzie wykonałem kilka ćwiczeń na górne partie mięśni :D. Postanowiłem spędzić resztę czasu do odjazdu mojego autobusu na kąpieli, dlatego wybrałem się na mury przystani. Woda rewelacyjna, fale niewielkie, bo od wiatru osłaniają mury. Niestety odpływ był w trakcie, dlatego nie poskakałem sobie, bo ubyło ponad 1m wody. Przed 18 poszedłem na autobus, który trochę się spóźnił, ale potem szybko wspiął się do San Isidro, gdzie zrobiłem szybkie zakupy w Mercadonie i wróciłem do domu. Przygotowałem kebab, który wspólnie zjedliśmy. Alejandro krzywił się na jedzenie, chociaż pomagał kroić mi pomidory. Wieczorem Heike opowiedziała o swoich podróżach i przygodach, było czego słuchać. Sprawdziliśmy też status Barranco de Inferno na stronie, ale nie było żadnych nowych informacji, wygląda na to że szlak jest zamknięty, ale sprawdzę osobiście jutro. Dobranoc.

29 lipca – Teneryfa

Przyleciałem! Ludzie jak zwykle klaskali podczas lądowania :D. Nie mogłem się oprzeć, więc wstałem i zacząłem się kłaniać wokół dziękując za oklaski. Było trochę śmiechu i „zjebka” od załogi za zbyt szybkie wypięcie się z pasów, ale było warto. W trakcie lotu spytałem Belga który siedział przy oknie, czy mógłby się zamienić miejscami przed lądowaniem, bo chciałem zrobić kilka zdjęć. Zgodził się, chociaż w trakcie sesji stewardessa upomniała mnie że aparat powinien być wyłączony na czas lądowania.
Heike (mój host w pobliskim San Isidro) obiecała czekać na mnie na lotnisku, ale niestety nie znalazłem nikogo podobnego do niej. Jak się później okazało, śpiesząc po mnie zatrzasnęła klucze w mieszkaniu, stąd jej spóźnienie, bo sąsiad wchodził do domu po balkonie 🙂 Pierwsze wrażenie – Afryka. Fala gorąca uderzyła zaraz po wyjściu z lotniska. Po zrzuceniu bagażu w domu, Heike zawiozła nas na plażę w El Medano (nas, bo ma 5 letniego synka Alejandro). Plaża wietrzna, spore fale, ale wiatr daje lekką ulgę, bo temperatura w cieniu dochodzi do 29 stopni Celsjusza. Południowe wybrzeże Teneryfy jest dobrym miejscem do uprawiania wszelkiego rodzaju sportów związanych z wodą i wiatrem (kitesurfing, windsurfing albo po prostu surfing).
Tego dnia w El Medano odbywał się triatlon, zdążyliśmy na część rowerową i biegową. W zawodach brał także udział przełożony Heike. Ogólnie wielki szacunek do ludzi którzy w nim uczestniczyli, w takim upale i bez wysiłku czasami ciężko o oddech. Przeszliśmy się plażami po El Medano, po czym wróciliśmy do domu, bo chyba zaczynałem się przegrzewać. Po zjedzeniu pysznego obiadu, chwila sjesty. Heike pokazała mi jak sobie radzić z oparzeniami słonecznymi. Rosnący tu wokół aloes jest dobrym lekarstwem na oparzenia, przynosi ulgę i faktycznie na drugi dzień skóra nie piecze, a zaczerwienienie łagodnieje. Wystarczy przeciąć liść wzdłuż, pozbawiając go jednocześnie kolców wyrastających na krawędziach i nasmarować się żelem będącym wewnątrz liścia.
Wieczorem pojechaliśmy na nieco oddaloną od El Medano dziką plażę, gdzie znajomy Heike prowadzi bar przy plaży. Chylące się ku zachodowi słońce potęgowało podchodzącą pod bordową barwę niewielkiego, ale górującego w okolicy wulkanu Montana Roja, wyrastającego wprost z oceanu. Wykąpaliśmy się w chłodzącej wodzie i zaczął się przypływ. W międzyczasie brodziłem wśród pobliskich skałek, w poszukiwaniu morskich żyjątek. Można tam znaleźć sporo małych rybek, małży i krabów. Przy odrobinie szczęścia, zwłaszcza po odpływie, można spotkać także większe okazy. Ludzie którzy poszli trochę dalej od brzegu wyłowili ośmiornicę o średnicy głowy ok. 10cm. Będę próbował szukać tego rodzaju posiłków w trakcie pobytu. Dzień zakończyliśmy na rozmowach do późna.