23 sierpnia – Corralejo i surfing na Playa del Burro

Obudziłem się około 8:30. Było już jasno, ale jeszcze niezbyt gorąco. Christina nie spała już od około godziny. Słuchała muzyki i obserwowała morze i słońce. Teraz dopiero mogłem zobaczyć na jak pięknej plaży spaliśmy. Biały piasek, troszkę skał, a wybrzeże coś na kształt laguny. Miałem lekkiego kaca, bo zmiksowałem wczoraj piwo, wino i rum, dlatego poleżałem sobie jeszcze, rozmawiając z Christiną. Za jakąś godzinkę wstała reszta. Dziewczyny poszły do pobliskiej restauracji po śniadanie – kawę leche leche i bocadillo. Zjedliśmy śniadanko i trójka z nas poszła się wykąpać, bo woda wyglądała bardzo zachęcająco, Christina została na naszym „rumuńskim” legowisku i słuchała muzyki. Woda była orzeźwiająca i bardzo przejrzysta. Zatoczka nie była głęboka, szło się kawałek zanim można było się zanurzyć. Poza tym zaczął się odpływ. Nie wiem dlaczego, ale Devide pobiegł pierwszy i wskoczył do wody bez gaci, zostawiając je na skałkach. Angela chciała wyciąć mu numer i zabrać spodenki, ale wyczuł złe intencje i nie zdążyła z dowcipem. Za to musiała być zemsta, do której dołączyłem, ale ostatecznie ściągnęliśmy jej tylko top od kostiumu. Po kilkunastu minutach kąpieli, wyszliśmy się wysuszyć i zebraliśmy się do auta. Pojechaliśmy do Corralejo, gdzie Christina opuściła nas, bo chciała się spotkać z koleżanką i być może popłynąć na wysepkę Isla de Lobos. Wysepka oddalona jest od Fuerteventury o około 2km, natomiast na Lanzarote jest jedynie 8km. Zastanawiałem się czy do niej nie dołączyć, chciałem w sumie zobaczyć wyspę, ale zdecydowałem się pojechać z Angelą i Devide surfować na Playa del Burro, położonej kilka kilometrów na południe od Corralejo. Plaża położona jest nad wydmami, które przecina droga prowadząca z Corralejo do Puerto del Rosario. Wydmy te są częścią Parque Natural Dunas de Corralejo. ale wstęp tu jest nieograniczony. Wydmy wyglądają niesamowicie. Piasek nie jest zbyt drobny, utworzony po części z resztek skorupiaków, przez co nie nagrzewa się tak szybko i nawet w taki ukrop można po nim spokojnie chodzić na boso. Plaża z tym samym jasnym piaskiem i płaskimi skałkami po środku. Fale nie były zbyt wysokie, ale Davide ponownie zniknął na kilka godzin ze snowboardem. Ja zrobiłem rundkę wokół plaży i po wydmach. Powalczyłem trochę z falami, popływałem, poleżałem na słońcu i tak zleciał dzień. Zebraliśmy się po 17 do odjazdu. Po drodze wstąpiliśmy do „Makdonaldsa” bo Angela chciała napić się kawy, a my skorzystaliśmy z okazji i wzięliśmy po kanapce z kurczakiem. Po przyjeździe do domu wypakowaliśmy samochód, który przed wyjazdem był trochę zakurzony i zapiaszczony w środku, a teraz wyglądał jakby wrócił z rajdu po pustyni. Po jakieś godzince czasu przyjechała Christina, która jednak popłynęła na Isla de Lobos, bo koleżanka niestety musiała dłużej zostać w pracy. Wieczorem poopowiadaliśmy sobie różne historie i poszliśmy dość wcześnie spać, bo jutro z Angelą będziemy biegać. Chociaż za chwilę przyszły koleżanki Angeli, które wyciągnęły ją na chwilę, a ja zasnąłem twardym snem.

22 sierpnia – roadtrip, surfing i fiesta na północy Fuerteventury

Wstałem po 8:00, a Tibisay już przygotowywała się do pracy. Na wczorajszym spotkaniu Christina zaproponowała mi udział w dwudniowym wypadzie na północ wyspy. Głównym celem podróży jest surfing, ale w planie jest też udział w miejscowym festynie, jam session i może coś zwiedzimy. Jadą również Davide i Angela. Zdecydowałem się jechać, bo Tibisay i tak pracuje do 17:00 a dziewczyny wstały dopiero o 10:00. Christina zaprosiła mnie też na śniadanie, ale musiałem odmówić, bo chciałem wysłać w końcu te couchrequesty na Lanzarote, z czym skończyłem dopiero około 10:30, w międzyczasie zjadłem dwie kanapki. Nie wiedziałem co mam wziąć ze sobą, dlatego wziąłem praktycznie wszystkie rzeczy. Pepa i Lucia ucałowały mnie na pożegnanie i pognałem na przystanek, który był w centrum miasta. Tym razem poszedłem promenadą wzdłuż plaży, bo tak jest szybciej. Termometry po drodze wskazywały już 30 stopni, więc na przystanek doszedłem oczywiście mokry. Do autobusu miałem jakieś 15 minut, więc nie mając nic do roboty stanąłem na stopa. Zatrzymał się Patrick, młody Niemiec pracujący w tym sezonie w szkole kitesurfingu. Po drodze do Costa Calma wymieniliśmy kilka zdań i wysiadłem przy pierwszym rondzie. W zasadzie nie miałem dokładnego adresu Christiny, tylko wskazówki, że jest to przy stacji benzynowej, za centrum handlowym el Palmera. Miałem szczęście bo Christina robiła coś na balkonie, więc nie musiałem więcej błądzić, dzięki czemu miałem jedynie 15 minut spóźnienia. Od razu po przyjściu wypakowałem niepotrzebne rzeczy, żeby zmniejszyć objętość plecaka. W międzyczasie Christina poczęstowała mnie quiche zrobioną przez siebie, wciągnąłem też banana i kanapkę z dżemem. Po chwili pojawili się Angela i Davide i zaczęliśmy akcję pakowanie. Angela obecnie jest tu na miesięcznych wakacjach, ale kilka miesięcy temu pracowała tutaj i kupiła czerwonego seata ibizę, którym jedziemy na północ. Bagaże do bagażnika, prowiant na siedzenia, a deski do serfowania na dach. Do środka wkładamy jeszcze 2 mini deski (bodyboard). Zapakowani po brzegi ruszamy w drogę, zatrzymując się przy supermarkecie po zimne napoje. Krajobraz Fuerteventury jest zupełnie inny niż Teneryfy czy Gran Canarii, jest bardziej pustynny. Liczne wzgórza przecinane są wąwozami. Z nawiewanego białego oceanicznego piasku tworzą się wydmy, szczególnie na północy i na południu wyspy. Wzgórza mienią się różnymi barwami skał wulkanicznych opadając łagodnie ku morskiemu brzegowi lub tworząc miejscami wysokie klify. Podróż wydłużyła się nieco, bo co jakiś czas musieliśmy stawać, żeby poprawiać deski snowboardowe, które były przymocowane jedynie pasami do dachu seata. W wesołej atmosferze dotarliśmy w końcu do El Cotillo. Wjechaliśmy na szutrową drogę prowadzącą wzdłuż wybrzeża na Playa del Ajlibe de la Cueva, ale ponieważ wyglądało na to że fale są tu niewielkie pojechaliśmy dalej na Playa del Aquila. Droga tam była bardzo wyboista i dla naszego bardzo obciążonego seata skończyło się to kilkoma otarciami podwozia. Jednak warto było, ponieważ fale tutaj były znacznie większe i jak się potem okazało bardzo silne. Zeszliśmy ze sprzętem po zboczu klifu na plażę, która była jakby zakończeniem wąwozu. Davide wsiąkł na kilka godzin z deską, Angela co jakiś czas szła na około godzinkę surfować, podobnie Cristina ze swoją bodyboard. Natomiast ja spróbowałem najpierw zabawy z bodyboard, ale po pół godziny stwierdziłem że to nie dla mnie. Dlatego potem w międzyczasie gdy Angela leżała na słońcu, surfowałem na jej desce. To mój pierwszy kontakt z tym sportem, ale od razu go polubiłem. Fale były niesamowicie silne, zwłaszcza po tym gdy zaczął się przypływ. Moja pierwsza godzinka z deską nie przyniosła sukcesu w postaci dobrego surfu, ale za to opanowałem równowagę leżąc na desce, pokonywanie fal płynąc na głębszą wodę i kilka razy leżąc na desce popłynąłem na fali. Po odpoczynku kolejna godzinka przyniosła dobre rezultaty. Mój pierwszy surf w półstojącej postawie. Półstojącej, bo w międzyczasie straciłem równowagę, ale nie spadłem z deski, tylko udało mi się przyklęknąć na kolanie. W ten sposób dosurfowałem prawie do samego brzegu. Zauważyła to Christina i bijąc brawo cieszyła się z mojego niewielkiego sukcesu. Wymęczony walką z falami odpocząłem chwilę i spróbowałem trzeci raz. Tym razem miałem jedynie jeden poprawny surf, a powrót na głębię był bardzo trudny, bo przypływ i fale przybierały na sile. Nie obyło się bez drobnych strat. Surfowałem jedynie w spodenkach. Mogłem pomyśleć o koszulce, bo wosk którego używa się do smarowania deski, w celu lepszej przyczepności stóp podczas surfowania, potyrał mój 6-pack. Włoski które mam na podbrzuszu naciągały się podczas leżenia na desce i ostatecznie skóra w całym tym rejonie bardzo mnie piekła. Dodatkowo kilka razy deska źle ustawiła się do fali i przyjąłem ciosy, raz w głowę i kilka razy w ręce, ale bez większych obrażeń. Poza tym wrażenia niesamowite. Na plaży co rusz dochodziło więcej surferów, przez co mogłem obserwować rewelacyjne umiejętności. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a temperatura zaczęła spadać, więc zebraliśmy się do samochodu. Spakowani ruszyliśmy kiepską szutrową drogą do El Cotillo. Po przyjeździe do miasteczka poszliśmy zjeść do jednej z restauracji. Zamówiliśmy bocadillo oprócz Angeli, która wzięła hiszpańską tortillę. Wzięliśmy jeszcze kawę – leche leche, bardzo słodką hiszpańką kawę, która składa się z dwóch warstw, słodkiego mleka na dole i kawy na górze. Po posiłku poszliśmy do lokalnego supermarketu, gdzie zaopatrzyliśmy się w alkohol, bo dzisiaj w El Cotillo jest fiesta. Zaparkowaliśmy samochód przy plaży na której będziemy nocować i poszliśmy w stronę fiesty. Na scenie grał na żywo lokalny zespół muzyczny. Wokół pootwierane stragany oraz budki z jedzeniem i napojami. Ludzi schodziło się coraz więcej. Przy muzyce zespołu tańczyło kilka par przy scenie. Usiedliśmy sobie przy zejściu na plażę i sącząc piwko i winko, rozmawialiśmy i obserwowaliśmy co się wokoło dzieje. Dzieci i młodzież biegała z różnymi naczyniami i pistoletami na wodę w stronę plaży, żeby uzupełnić wodę, którą potem oblewali siebie nawzajem, ale też coraz śmielej innych ludzi którzy przyszli na fiestę. Wyglądało to na swojego rodzaju święto wody. Po godzince poszliśmy wypić kilka strzałów mocniejszego alkoholu. Dziewczyny wzięły ronmiel, ja z Devide rum. Christina wpadła na dobry pomysł zaopatrzenia się w woreczki, w które można schować portfel i telefon. Jak się później okazało to był strzał w dziesiątkę. Impreza przy scenie rozkręcała się, bo zamiast zespołu grali teraz DJ’e, dlatego młodzież zapełniała powoli przestrzeń taneczną. Także coraz więcej ludzi pryskało się nawzajem wodą. Przenieśliśmy się w pobliże sceny i resztę nocy spędziliśmy tańcząc. Wiedząc co się święci zjedliśmy koszulki z Devide i schowaliśmy je do woreczków i plecaka. Woda lała się zewsząd, ale było bardzo ciepło, więc nikt nie protestował. Woda lała się szczególnie w kierunku hiszpańskich dziewczyn, które nie miały staników pod bluzkami – sami wiecie jak ciekawy musiał być to widok 😀 Z fiesty zmyliśmy się około 3:00. Christina poszła nieco wcześniej, ale spotkaliśmy ją za jakieś 20 minut gdy sami szliśmy już do domu …  znaczy na plażę ;). Jadła hot-doga z budki, którego pomogliśmy jej dokończyć, po czym zamówiliśmy przy budce jeszcze po kolejce hot-dogów. Mokrzy, ale szczęśliwi, i lekko podpici poszliśmy w końcu w stronę naszej noclegowni. Wzięliśmy potrzebne rzeczy z samochodu, które wcześniej przygotowaliśmy w jednej torbie i ruszyliśmy na plażę. Na plaży nie było nikogo oprócz nas. Słychać było delikatnie trwającą jeszcze fiestę oraz szum oceanu. Angela i Devide jak zwykle ociągali się i zostali w tyle przy samochodzie. Ja poszedłem z Christiną, i wybraliśmy sobie kopczyk z kamieni na nocleg. Na plaży ułożone były kręgi z kamieni, które miały chronić od wiatru, bo chyba raczej nie od wody 😉 Rozłożyliśmy się w jednym z kopczyków, natomiast Angela z Devide poszli do następnego. Gwiaździste niebo, szum oceanu i początek rozmowy z Christiną. Początek, bo zasnąłem w trakcie trzeciego zdania 😀