20 sierpnia – ostatni dzień na Gran Canarii w Las Palmas

Wstałem ok. 8:30, pożegnałem Gigi, który poszedł do pracy. Zjadłem „dla odmiany” na śniadanie musli z gofio i kakao oraz spakowałem swoje rzeczy. Ina wyszła ze mną na przystanek, ponieważ miała coś do załatwienia w Puerto Rico. Po drodze na przystanek zgarnął nas sąsiad, Szkot któremu pomogliśmy nosić płyty z których będzie robił drzwi. Podwiózł nas swoim Range Roverem do Puerto Rico. Na dworcu pożegnałem Inę i wsiadłem w autobus nr 091, który jedzie niemalże bezpośrednio do Las Palmas. Bilet kosztował 7.55EUR. Na dworcu San Telmo w Las Palmas przesiadłem się w autobus nr 17 i z mapą jechałem na ulicę Republica Panama, gdzie mieszka Laura. Trafiłem bez problemu. Do plaży Las Canteras mam 150m! Po szklance wody i pogawędce zabrałem się za sprawy do załatwienia w internecie. Laura zaczęła przygotowywać obiad, a ja w tym czasie wyskoczyłem po kilka rzeczy do Mercadony. Na obiad zjedliśmy lekką sałatkę, piersi z kurczaka i makaron na słodko. Po obiedzie zebraliśmy się do wyjścia, bo Laura była umówiona, a ja w stronę portu kupić bilet na jutrzejszy prom do Morro Jable. Wracając stwierdziłem że muszę wykorzystać okazję i pójdę poćwiczyć na plac koło audytorium, na którym byłem już wcześniej. Przeszedłem się promenadą wzdłuż plaży, aby w końcu dojść do placu, gdzie spędziłem ok. 45 minut na intensywnym treningu. W międzyczasie zagadał mnie Hiszpan, który także ćwiczył i o dziwo mówił bardzo dobrym angielskim. Po treningu wróciłem promenadą do Laury. Po drodze spotkałem kolegów którzy mieszkają z Laura – Marcosa i Carlosa. Jeden z nich ma przy promenadzie szkołę kitesurfingu, a drugi pracuje u niego. Po krótkiej pogawędce wróciłem do Laury. Zalogowałem się do sieci, ale niewiele załatwiłem, bo za chwilę wrócili chłopaki, oraz przyjechała Maria, kolejna współlokatorka Laury, która była miesiąc na Fuerteventurze, a pochodzi z Włoch. W międzyczasie Laura z Marią przygotowały obiadokolację. Zaczęły się żywe rozmowy, które trwały do późna. Potem Laura zaproponowała mi obejrzenie filmu. Zgodziłem się, chociaż wiedziałem że przez to raczej dzisiaj się nie wyśpię. Po obejrzeniu komedii jeszcze sporo rozmawialiśmy, także ostatecznie spać poszedłem 1h30min. przed nastawionym budzikiem, ale nie żałuję bo dobrze się rozmawiało na życiowe tematy.

16 sierpnia – Caldara de Bandama

Dzisiaj wstałem o 8:00. Przed śniadaniem zrobiłem trochę pompek, bo miałem „moralniaka” od niećwiczenia, po części z powodu braku czasu, po części z lenistwa. Na śniadanie tosty z rozpuszczonym serem, miska musli z mlekiem i świeżym bananem, a także tutejsze mango. Sergio mówił, że w zasadzie to nie mango tylko manga, które są nieco większe, a ich skórka przybiera czerwonawy kolor. Kanaryjskie manga smakują na prawdę wyśmienicie. Po śniadaniu nadrobiłem trochę opisywanie tych bzdur i ze sporym opóźnieniem wyszedłem z domu o 12:45. Droga na Pico de Bandama zajęła mi 1h15. Najpierw musiałem odbić z drogi prowadzącej z Santa Brigida do Las Palmas i schodziłem w dół mijając kolorowe domki, zarośla pełne opuncji, a potem rozległe rezydencje, które posiadały własne winnice. Idąc wzdłuż wysokiego murku, który dawał nieco cienia, zrywałem co jakiś czas rosnące przy drodze figi, które co prawda nie gaszą pragnienia, ale świeże smakują znacznie lepiej niż suszone. Niektóre murki zakończone były swoistego rodzaju przeszkodą w postaci powbijanych w beton odłamków potłuczonych butelek. Po dotarciu do podstawy stożka, droga zaczęła wić się wokół, aż po sam szczyt. Od południowej strony przepiękny widok na kalderę. Na samym szczycie widać było panoramę Las Palmas de Gran Canaria, Telde, oraz okolicznych miasteczek. Widać także było góry w centralnej części wyspy. Po kilku minutach spędzonych na górze zacząłem schodzić, ponieważ w Las Palmas umówiłem się z couchsurferką Laurą, która będzie moim ostatnim hostem na wyspie, ale że ma sporo wolnego czasu, postanowiliśmy spędzić go razem na plaży w Las Caneras. Droga w dół znacznie łatwiejsza, po drodze mijam kolaży którzy wspinają się do góry, za chwilę wracają szybkim tempem. Próbowałem łapać stopa, ale ludzie mają to gdzieś. Idąc dalej doszedłem do rozdroża, gdzie za chwilę przejeżdżał stary biały Porche. Udało się, jadę Porche Carrera II, rocznik 1982! 245 koni mechanicznych pod maską. W środku gorzej niż w moim Hellmute, ale za to ryk silnika i prędkości z jakimi pokonujemy krętą drogę robią wrażenie. Louis właśnie jechał z pracy (ma własną firmę) do domu, żeby umyć zęby i potem do dentysty w Las Palmas de Gran Canaria. Ma 33 lata, dobrze mówi po angielsku. Podczas drogi opowiadał o swoich podróżach, jak trenował Muai-tai w Tajlandii przez kilka lat. Dojechaliśmy do jego domu. Zostawił mnie w kuchni z zimnym napojem i poszedł na górę się przygotować. Domek zbudowany w ciekawym stylu, niskie stropy, kuchnia murowana z drewnianymi elementami – ciekawie wygląda. Po chwili wracamy do samochodu i jedziemy do Las Palmas. Pierwszy raz w życiu jechałem 90km/h na sporym rondzie 🙂 Louis powiedział że nie ufa Kanaryjczykom i wziął mnie do auta, a nawet zaprosił do domu, tylko dlatego że nim nie jestem. Szybkim tempem dojechaliśmy do Las Palmas, gdzie pożegnaliśmy się, życząc miłego dnia i powędrowałem na plażę, gdzie z kolei umówiony byłem z Laurą koło audytorium. Laura nieco się spóźniła, ale dzięki temu miałem czas żeby poćwiczyć na drążkach które były ustawione wzdłuż promenady przy audytorium. Laura jest Kanaryjką, pochodzi z Arucas, ale większość życia spędziła w Las Palmas, pracowała też 3 lata w Kanadzie. Jako że jest pora obiadowa, poszliśmy do poleconej przez nią restauracji. Do wyboru były różne ryby oraz owoce morza lub bocadillo z różnym nadzieniem. Za namową Laury wzięliśmy 3 różne bocadillo przekrojone na pół: Bocadillos de croquetas, calamares fritos con ali-oli y pulpo frito con mojo verde . Na prawdę pyszne jedzonko. Po posiłku poszliśmy na plażę, gdzie Laura spotkała swoich znajomych. Piasek parzył niemiłosiernie, dlatego szybko pobiegłem schłodzić stopy w oceanie. Trwał odpływ i barra (płaskie skałki w odległości 200m od brzegu) dopiero odsłaniały się powoli wśród omywających je fal. Pływaliśmy, leżeliśmy na słońcu i rozmawialiśmy. Nie miałem pojęcia o której odjeżdża mój ostatni autobus, a była 20:00. Dlatego podpiąłem się pod miejskie wifi, gdzie okazało się że właśnie odjeżdża. Jest jeszcze szansa na autobus 311 z dworca San Telmo, ale muszę tam jakoś dojechać. Poszliśmy na przystanek, gdzie nadjechał numer 1, do którego musiałem dobiec. W San Telmo okazało się że są jeszcze późniejsze autobusy, a chłopaki powiedzieli ze ostatni nr 301/302 odjeżdża chyba ok 2 nad ranem. Nie czekając zatem na 311, wsiadłem w 201, który też miał na rozkładzie napisane Santa Brigida. W międzyczasie Sergio wysłał mi smsa z pytaniem, czy się zgubiłem 🙂 Po przyjeździe opowiedziałem chłopakom wrażenia z dzisiejszego dnia, po czym zabrałem się do robienia naleśników, które obiecałem dzisiaj usmażyć. Koniecznie chcieli ruskie pierogi, ale wyperswadowałem im naleśniki z nadzieniem z ruskich pierogów. Jednakże nie było i nadzienia, bo zapomniałem kupić ziemniaków, a w domu nie było. Szybka zmiana planów na naleśniki z nadzieniem z puszystego serka z dodatkiem świeżych brzoskwiń okazałą się dobrą decyzją. Oprócz tego Segio zrobił lekką sałatkę oraz podał przywiezioną od mamy, którą dzisiaj odwiedzał, tradycyjną hiszpańską tortillę (omlet z ziemniakami). Dzień zakończyłem prysznicem i wylądowałem około 1:00 w łóżku.

14 sierpnia – Las Palmas de Gran Canaria

Wstałem o 8:15, w sumie z chęcią pospałbym dłużej, ale to nie w mojej naturze porannego „grzdyla”. Na śniadanie wciągnąłem kanapki. Smak podgrzanego pieczywa z oliwą z oliwek jest zupełnie inny – lepszy, poza tym oliwa jest zdrowsza od margaryny. Hiszpanie używają jej tutaj na potęgę. Ariel zamienił ze mną kilka zdań i poszedł do pracy. Za chwilę w salonie pojawił się Sergio, który oświadczył że z chęcią spędzi ze mną dzień, a że w planie miałem dzisiaj Las Palmas, to właśnie tam się około 10:00 udaliśmy. Dzień zaczął się dość pochmurnie. Po drodze z Santa Brigida mijaliśmy ciekawe, usiane wzgórzami krajobrazy, po prawej stronie jest Caldera de Bandama – krater wulkanu który był nie tak dawno temu aktywny. Samochód zostawiamy w przedmieściach, żeby nie było problemów ze znalezieniem miejsca do parkowania i udajemy się do dwóch najistotniejszcyh dzielnic Las Palmas – Triany i Veguety. Przeszliśmy się uliczkam La Veguety, zanosząc wcześniej Arielowi notebooka, którego zapomniał do pracy. Potem zaszliśmy do biura informacji turystycznej po mapki miasta. W parkach fikusy które u nas osiągają marne 2 metry, rozrastają się na rozłożyste drzewa o wysokości 15 metrów, widok niesamowity. Po drodze Sergio opowiedział mi że ruchliwa ulica która przebiega przez tą dzielnice miała zostać zamieniona na duży deptak, ale z powodu kryzysy zostało to odłożone na kiedyś. Zaszliśmy po drodze do kilku kościołów. Zaszliśmy na Plaza de Santa Ana, przy którym stoi katedra. Wjechaliśmy na wieżę katedry, z której rozpościerał się widok na panoramę miasta. Minęliśmy też Casa Museo Colon, w którym znajduje się muzeum Krzysztofa Kolumba, ale wrócimy do niego później, bo widać było że spora grupa turystów atakuje drzwi muzeum. Poszliśmy też w kierunku dworca autobusowego, przechodząc deptakiem przez Trianę, żeby sprawdzić jak wygląda sprawa ze zniżkami na autobusy. Triana to typowo nowoczesna dzielnica, ze sklepami i nowymi budynkami – niewiele tu ciekawego do zobaczenia. Jednak na Gran Canarii zniżek dla mnie nie będzie. System jest wyssany z palca, żeby nie powiedzieć że z dupy, bo zupełnie nieprzyjazny dla turystów. Żeby dostać zniżkę należy wypełnić dokument, do którego należy załączyć skan dowodu oraz zdjęcie. W ten sposób otrzymuje się kartę prepaid, która gwarantuje zniżkę zależną od ilości pieniędzy jakimi zasilimy kartę (najniższa honorowana kwota to 15EUR dająca 20% zniżki). W takim razie podziękuję. Usiedliśmy chwilę w pobliskim Parque de San Telmo, oczekując na koleżankę Sergio, która jak się okazuje mieszkała jakiś czas temu w Poznaniu. Maria jest nauczycielką rosyjskiego na Teneryfie, dobrze też mówi po polsku, angielsku i oczywiście po hiszpańsku. Fajnie było po 2 tygodniach porozmawiać po polsku. Była ze swoją koleżanką Ludą, która przyjechała również pozwiedzać Wyspy Kanaryjskie. Pochodzi z Petersburga, ale ma azjatyckie rysy. Wspólnie przeszliśmy się kilkoma ulicami Triany, kierując się do Veguety, bo chcieliśmy pójść do muzeum Krzysztofa Kolumba. Wstęp tu jest wolny i dość ciekawie urządzona wystawa, a sam budynek reprezentuje typowo kolonialny styl. Jest tu pokój urządzony na styl wnętrza statku, wokół wiele dział różnego kalibru. W środku są też 2 przepięknie ubarwione ary, które jednak nie są zbyt miłe i chciały odgryźć Kermitkowi głowę. Następnie wróciliśmy się na Plaza de Santa Ana, gdzie zjedliśmy lunch. Niestety pobliska restauracja gdzie serwują arepas była zamknięta. Zamówiłem krem z dyni, lazanię i na deser pyszne ciasto karmelowe z bitą śmietaną. Do tego podano niewielką szklaneczkę piwa. Niestety, albo i stety, krem z dyni okazał się chyba nieświeży (miał gorzkawy smak) więc, podziękowałem i wziąłem na pierwsze sałatkę z tuńczykiem. Po posiłku odwieźliśmy Ludę do domu, ponieważ Musiałą się zmyć wcześniej i poszliśmy na pobliską Playa de Las Canteras, która była jednym z celów dzisiejszego dnia. Plaża rewelacyjna, inna niż te na Teneryfie, płaska, pokryta jasnym piaskiem, z długimi delikatnymi falami i spokojną wodą, a wszystko to dzięki formacjom skalnym oddalonym około 200m od brzegu – La Barra de Las Canteras. Są to podłużne i płaskie skały ulokowane wzdłuż plaży. W zależności od aktualnego pływu, są bardziej lub mniej zanurzone w wodzie, ale ciągle wyhamowują fale i tworzą wokół swoistą rafę, bo dno morza wokół usiane jest drobnymi skałkami, zanurzonymi pod woda. Żałuję że nie mam ze sobą maski, ale i bez tego płynąc w ich kierunku widziałem jak kolorowe jest życie pod wodą. Po dopłynięciu wdrapałem się na barra, gdzie siedziało kilkanaście dzieciaków i pluskało się w powstałych na nich oczkach wodnych. Wróciłem do brzegu, gdzie czekał na mnie Sergio, który dopiero teraz mnie uprzedził, żebym uważał gdzie stąpam, bo pełno tu jeżowców które powodują bolesne ukłucia. Na szczęście nic mnie nie pokąsało, bo spodziewałem się czegoś takiego w miejscu takim jak to ;). Poszliśmy do samochodu i p0ojechaliśmy do portu, gdzie zadokowane były różne statki, w tym stare, chyba opuszczone rosyjskie i chińskie jednostki. Sergio opowiedział mi nieco o historii Hiszpanii. Dowiedziałem się o rewolucji i nazistowskim reżimie Franco. Sergio jako że jest nauczycielem, ciągle mnie poprawia w hiszpańskiej wymowie i traktuje mnie jak swojego ucznia wystawiając oceny ;). To miłe z jego strony, bo motywuje mnie zapamiętywania słówek. Po spacerze po porcie, pojechaliśmy do centrum handlowego, gdzie doładowałem kasę do hiszpańskiej karty i zrobiliśmy zakupy w Mercadonie. Po powrocie do domu porozmawialiśmy z Arielem. Pytał się o Polskę, jak u nas jest i po wejściu na Wikipedię, zaczął sobie uświadamiać że kojarzy wielu sławnych Polaków, ale nie wiedział że to Polacy. Zainteresował się też twórczością Wyspiańskiego. Na kolację przygotowaliśmy gaspaccio. Pyszna zupka 🙂 Na tarasie zaczęło robić się chłodno, więc trzeba było ubrać bluzę. Jesteśmy ok 300m n.p.m. a warunki tu panujące są zupełnie inne. Zmęczony dość intensywnym dniem poszedłem spać, ale nie od razu, bo przecież trzeba jeszcze kilka sprawdzić czy status jakiejś kanapy został potwierdzony.