1 sierpnia – Barranco de Inferno i Playa America

Po porannej toalecie oraz śniadaniu, Heike po drodze do pracy podwiozła mnie do Adeje. Wejście do Barranco de Inferno jest na samym końcu miasteczka, u podnóży okolicznych gór, gdzie trzeba wspinać się po stromych uliczkach. Heike wysadziła mnie na przy samym wejściu i pojechała do pracy. Na tarasie przed wejściem było kilkoro ludzi, tak jakby czekających na coś. Natomiast budki, jakie zwykle stoją przy wejściach do rezerwatów, były zamknięte. Na bramie wejściowej nie było również żadnej informacji, dlaczego brama jest zamknięta. Próbowałem pytać się tych co stali na tarasie, czy wiedzą więcej niż ja, niestety bezskutecznie. Zrezygnowany zacząłem schodzić w dół miasteczka. Pomyślałem że pójdę do ratusza zapytać jaki jest status tego miejsca. W połowie drogi jednak stwierdziłem, że nie przyszedłem tu po to żeby pocałować klamkę. Wróciłem na górę, gdzie jakiś dziwny człowiek rozłożył swoje graty. Była to ikona św. Piotra otoczona świecami, jakieś bambusowe kije oraz lornetka. Zaczął do mnie mówić po hiszpańsku, pokazywać prawdopodobnie w stronę wodospadu, podał mi także lornetkę. Okazało się że znalazł sprytny sposób na zarobienie grosza. Wąwóz jest zamknięty, ponieważ w zeszłym roku był śmiertelny przypadek, turysty trafionego przez spadający z urwiska kamień. Natomiast w płocie przy bramie jest wyrwa, którą można wejść na ścieżkę. Ów przedsiębiorczy człowiek, pokazuje gdzie jest wodospad, oferuje bambusowy kij, dla łatwiejszej podróży i mówi że przy wodospadzie też jest ikona, przy której można się pomodlić. Oczywiście oczekuje na ofiarę. Nic tu po mnie, ruszam w drogę do wodospadu! Droga prowadziła wzdłuż wąwozu. Nie byłą raczej stroma, czasami nieco opadała i się wznosiła, ale czasami też stawała się nieco wąska. Z początku prowadziła dość wysoko od dna wąwozu, ale z czasem wysokość zaczęła się zmieniać, aby ostatecznie przebiegać dnem wąwozu. Tutaj zmieniła się też roślinność, z kaktusów i sukulentów na trawy, krzewy i małe drzewka. Z biegiem ścieżki dało się słyszeć powoli narastający szum strumyczka, który wije się gdzieś miedzy skałami. Roślinność gęstniała, miejscami tworząc coś na kształt dżungli. Powietrze tutaj było chłodniejsze i bardziej wilgotne, a przed słońcem chroniły strome i wysokie ściany wąwozu, który stawał się coraz ciaśniejszy. O ile na początku trasy było dużo jaszczurek, które uciekały słysząc zbliżające się kroki, tak tutaj już ich nie było, a co jakiś czas wśród drzew i bambusów przeleciał mniejszy ptaszek. Miałem pewność co do tego że byłem pierwszym gościem na ścieżce, ponieważ przyjmowałem na siebie dużą liczbę pajęczyn. W pewnym momencie na mojej drodze ukazały się … kury? Byłem kompletnie zaskoczony, szczególnie tym że nie bały się zbytnio, a przecież nikt w okolicy nie mieszkał, więc skąd tu te kury? Czytałem wcześniej w okolicy można spotkać przepiórki, ale te kuraki były nieco za duże na nie. Zrobiłem kilka zdjęć i poszedłem dalej. Momentami trzeba było pokonywać napierające na ścieżkę zarośla, głównie jeżynowe i obalone drzewka. W końcu moim oczom ukazał się widok trzystopniowego wodospadu, wysokiego na kilkanaście metrów. Woda sączyła się delikatnie, bo przecież było bardzo sucho. Na dole zgromadziła się swoistego rodzaju kałuża, do której ów wodospad wpadał i płynął dalej dnem wąwozu. Z prawej strony ikona św. Piotra ze świeczkami 🙂 Posiedziałem chwilkę wsłuchując się w szum spadającej wody i ruszyłem w drogę powrotną, napotykając po jakimś czasie ludzi idących do wodospadu. Gdy wyszedłem z zacienionej i chłodniejszej części wąwozu, temperatura zaczęła dawać się we znaki, dlatego dobrze że poszedłem tam bardzo wcześnie rano. Droga w obie strony zajęła mi 2h, ale muszę przyznać że szedłem szybkim krokiem, a wracając trochę podbiegałem. Zrobiłem sobie krótką przerwę na posiłek w miejscu gdzie ów przedsiębiorczy człowiek „rozdawał” nowym turystom bambusowe kije. Następnie zszedłem ładnymi uliczkami w dół Adeje, kierując się w stronę autostrady. Przy jednym ze zjazdów złapałem stopa. Tym razem argentyńska para z dzieckiem, mieszkająca na stałe na Teneryfie. Oboje operowali bardzo dobrze angielskim, więc po drodze do Los Cristianos, gdzie mnie podwieźli, porozmawialiśmy sobie co nieco. W zasadzie nie wiedziałem że mi tak sprawnie pójdzie z Barranco de Inferno, dlatego zostało mi sporo czasu, którego nie zaplanowałem. Przeszedłem się z Los Cristianos do Playa de Las Americas, ale nie ma tam na prawdę nic ciekawego. Wykąpałem się w oceanie i poszedłem wróciłem stopem do San Isidro, jednakże nie bezpośrednio, ale z trzema przesiadkami. Resztę dnia spędziłem z Heike, która ugotowała pyszną kolację i do późna rozmawialiśmy.

30 lipca – Adeje i okolica, spacer „plażą” do Los Cristianos

W końcu się wyspałem, może nie zupełnie, ale zawsze to klika godzin więcej niż ostatnio. Po wspólnym śniadaniu, Heike podwiozła mnie do rejonu przemysłowego w Adeje, niedaleko miejsca w którym pracuje. Zmarnowałem kilka godzin na bezskutecznych poszukiwaniach haków do namiotu, które niestety skonfiskowano mi podczas odprawy bagażu. Rzeczywiście dużo tu chińskich sklepów z wszystkim i niczym, podobnych do tych jakie można spotkać w Polsce. W pobliskim „Makdonaldzie” podpiąłem się do darmowego wifi. Dalszą część dnia spędziłem na wędrówce, głownie wzdłuż komercyjnego wybrzeża ciągnącego się od La Caleta do niemal Los Cristianos. W międzyczasie zbaczałem w uliczki w których mieszkają rezydenci, żeby zobaczyć jak wyglądają tutejsze domy. Okolica La Caleta jest w rozbudowie, dlatego pełno tu jeszcze przestrzeni niezagospodarowanych. Niemożliwym okazało się także przejście całej trasy plażą, ponieważ wybrzeże co chwilę przecinają skały, dlatego łatwo je podzielić na plaże i taki właśnie system tu obowiązuje. Po drodze kilka razy kąpałem się na różnych plażach. Niewiele jest tu do zobaczenia, a plaże nie są wcale ładne, dlatego może większość turystów tu przylatująca kąpie się głównie w basenach hotelowych. Drogę zakończyłem w Los Cristianos po 20:00, skąd uciekł mi ostatni autobus. Musiałem zatem pójść na stopa. Nie czekałem długo, a kierowca który się zatrzymał, mający azjatyckie rysy, nie znał angielskiego. Podwiózł mnie do centrum San Isidro, skąd podreptałem do Heike. Po wspólnej kolacji, rozmawialiśmy trochę z Heike i poszedłem nieco wcześniej spać.