24 sierpnia – bieg po półwyspie Jandia i Playa de Barlovento, laguna na Playa de Sotavento oraz fiesta w Morro Jable

Obudziłem się około 8:15, Christina jeszcze przygotowywała się do pracy, natomiast Angeli nie było. Pomyśleliśmy z Christiną, że widocznie dziewczyny poimprezowały sobie. Chris zostawiła mi klucz od mieszkania, żebym w razie czego mógł zamknąć drzwi i wrzucić go do skrzynki na listy, bo dzisiejszą noc miałem spędzić u Tibisay. Pożegnałem się zatem z Chris, dziękując jej za super zabawę, za całą gościnę i za to że wzięła mnie na wycieczkę na północ. Po śniadaniu pobuszowałem trochę w sieci i … przyszła Angela 😀 Okazało się, że nie było żadnej imprezy. Po około godzince Angela chciała wrócić do domu, ale w drzwiach od wewnątrz był klucz, dlatego nie mogła ich otworzyć. Pukała w okno Christiny, krzyczała z drugiej strony przy balkonie, ale zarówno ja i Chris mieliśmy twardy sen. Dlatego wzięła z samochodu koce i poszła spać na wzgórza 😀 To dopiero szalona kobieta! Nie zastanawiając się więcej przyszykowaliśmy się do dzisiejszego biegu, bo nie zamierzaliśmy odpuścić. Tym bardziej że pogoda jakby wiedziała o naszych planach, ponieważ ranek zaczął się pochmurnie, przez co nie było takiego skwaru. Podjechaliśmy kawałek w stronę Morro Jable i za zjazdem na Playa de Sotavento odbiliśmy w drugą stronę szutrową drogą na północ, którą dojechaliśmy do farmy kóz. Zamieniliśmy sandały na buty do biegania i ruszyliśmy w stronę Playa de Barlovento. Najpierw biegliśmy drogą szeroką na jeden pojazd, która powoli zaczęła piąć się do góry. Wiejący od północy wiatr dodatkowo utrudniał wbieganie na wzgórze. Od miesiąca czasu nie miałem treningu biegowego, więc nie wiedziałem jak zniosę ten wysiłek i czy jutro będę mógł się ruszać. Angela jest niezłą zawodniczką. Kiedyś brała udział w różnego rodzaju biegach przełajowych i górskich, teraz trenuje tylko dla siebie, ale kondycję ma bardzo dobrą. Zaczyna brakować mi tchu, dlatego co co jakiś czas bieg zmieniamy na marsz. W międzyczasie krajobraz lekko się zmienia. Coraz więcej piasku formującego niewielkie wydmy. Szutrowa droga miejscami całkowicie pokryta jest białym piaskiem. Kręta droga wspina się coraz wyżej. Dobiegamy do szczytu wzniesienia, skąd rozpościera się widok na Playa de Barlovento. Droga zupełnie znikła, biegliśmy już tylko po wydmie, czasami z niej zbiegając, czasami biegnąc pod górkę. Przycisnąłem około 100m sprintem, bo zbieganie było za łatwe i nie czułem już zadyszki, która po sprincie oczywiście wróciła. Dobiegliśmy w końcu do stromego, ale jakże malowniczego wybrzeża. Wspaniały kontrast tworzony przez różnego koloru erozyjne kształty skał oraz wydmy, a na dole piaszczysta plaża i falujący ocean. Żałowałem że nie wziąłem aparatu, ale bieg z nim byłby uciążliwy. Tym bardziej że teraz podbiegamy klifem, czasami pomagając sobie rękoma, czasami wspinając się po stromej ściance. Ścieżka jest ledwo widoczna i bardzo wąska. Czasami mam wrażenie że nie ma ścieżki. Schodzimy w końcu na plażę i spacerujemy sobie wzdłuż. Widać pojedyncze tropy ludzkie, ale dojazd do plaży jest niemożliwy, więc nikogo tu nie ma, tylko my i otaczająca nas natura. Tak jak wcześniej wspomniałem, to wybrzeże jest bardzo zdradzieckie ze względu na silne prądy. Po około kilometrze spaceru wchodzimy po stromym zboczu niewielkiego wąwozu, w którym gdzieniegdzie sączy się woda. W miejscach tych rośnie drobna trawa! Wokół tylko skały wulkaniczne a na dnie wąwozu dywanik z zielonej trawki, zanieczyszczonej kozimi bobami. Po drodze mijamy błąkające się kozy. Wspinaczka przybiera na sile, wąwóz pnie się do góry, a my wchodzimy po zboczu wąwozu na wąską ścieżkę wijącą się serpentynami do góry. W końcu dochodzimy do miejsca w którym znikąd zaczyna się droga. Zaparkowane są tuta dwie terenówki, a ludzie pytają się czy tą drogą dojadą do Cofete – nie dojadą. Żegnamy ich i zaczynamy zbiegać szutrową drogą, dość szybkim tempem. Biegnie się w miarę lekko, a wiatr czasami wieje nam w plecy. Po około 30 minutach dobiegamy do farmy kóz, skąd widać zaparkowane auto. Wciskam sprint, bo finisz zawsze musi być dobry. Tym razem Angela też przyspiesza, ale ja dobiegam pierwszy do auta, słysząc za plecami lament Angeli, że nie jest dość szybka 🙂 Prawda jest jednak taka, że na całym długim dystansie przegrałbym z kretesem 😉 Po chwili odpoczynku i zmiany butów biegowych na sandały jedziemy na Playa de Sotavento, żeby ochłodzić rozpalone biegiem ciała. Na tej plaży jest też swoistego rodzaju laguna, która w czasie odpływu zamienia się w słonowodne oczko. Niestety nie wziąłem aparatu ;/ Po kąpieli wracamy do Costa Calma, gdzie pakuję się i żegnam Angelę, dziękując za pokazanie mi tak magicznego miejsca, które nazywa swoim ogrodem 🙂 Idę na pobliski przystanek i w oczekiwaniu na autobus łapię stopa w ciągu 10 minut. Podwozi mnie rosyjsko-niemiecka parka. Wysiadam przy latarni w Morro Jable i dalej „z buta” idę do Tibisay. Oprócz Tibi czeka na mnie jej mama i babcia, a także argentyńska kumpela mamy Tibi. Okazuje się że mijany przeze mnie na promenadzie tłum czekał na konkurs piękności, na który się wybraliśmy. Zrobiłem bardzo dużo zdjęć, szczególnie dziewczyną 😀 W konkursie brał udział również brat Tibi, dlatego prosiła mnie żebym robił mu zdjęcia. Niestety moja faworytka zajęła drugie miejsce, ale prawie wszystkie kandydatki były „hot” 😉 Po pokazie poszliśmy na bocadillo, bo zgłodniałem, a potem uderzyliśmy do domu, bo przy scenie, skąd leciała muzyka, nic się nie działo. Nadrobiłem trochę pisanie przygód i oczywiście zalogowałem się na couchsurfing. Poszedłem późno spać, bo Tibi gdzieś zgubiła klucz od auta, którego długo szukaliśmy bez sukcesu. Jutrzejsze plany zwiedzania z Tibi poszły w niepamięć, dlatego skontaktowałem się z Chris, żeby dała znać Angeli że jutro możemy coś wspólnie zrobić, bo Angela już spała. Tibi odpaliła sobie na pociechę skręta, a ja starałem się ja jakoś rozśmieszyć. Poszliśmy spać około 1:00.

Dodaj komentarz