13 sierpnia – Santa Cruz de Tenerife i Gran Canaria

Wstałem około 8:00, ale nie byłem specjalnie głodny po wczorajszej wieczornej i sytej wizycie u Chińczyka. Prawdę powiedziawszy to jedzenie już mi się znudziło. Pora spróbować w końcu regionalnych specjałów, z resztą na Gran Canarii nie ma tak wiele dużych miast więc pewnie będę skazany na stołowanie się w restauracjach. Gdy tylko wstał Harald, kupiliśmy bilet na prom Armas (zgodził się użyć jego karty kredytowej, kupując bilet online jest 9% taniej), którym miałem o 15:00 odpłynąć z Santa Cruz de Tenerife do Las Palmas de Gran Canaria. Bilet kosztował 35.20EUR. W międzyczasie kolejne 3 osoby odmówiły mi kanapy. Z czego jeden student, postanowił jednak mi jakoś w ciągu dnia coś załatwić u znajomych. Harald dzisiaj będzie pilnował 2 yorków swoich znajomych, którzy idą do pobliskiego parku zoologicznego. Zjadłem jednak kilka kanapek, popijając zieloną herbatą i spakowałem swoje rzeczy. Podziękowałem serdecznie Haraldowi za jego gościnność i ruszyłem z plecakami na dworzec autobusowy. Było ok. 30 stopni w cieniu, po dojściu na dworzec byłem cały mokry. Wsiadłem do autobusu 102 i pojechałem do Santa Cruz de Tenerife. Akurat skończyła mi się druga karta Bono Via. Ostatecznie nie miałem zbyt wiele czasu żeby pokręcić się po mieście, więc jak tylko wysiadłem z autobusu, wolnym krokiem poszedłem w stronę portu, zahaczając o darmowe wifi w „Makdonaldzie”. Po włączeniu netbooka, okazało się że nie mam pół ekranu. „Błagam nie rób mi tego, potrzebuję ciebie bardzo” powiedziałem na głos. Wygląda na to że to problem ze sterownikami karty graficznej, a nie fizyczne uszkodzenie matrycy. Powalczyłem trochę z ekranem, który na przemian zaciemniał prawą lub lewą połowę, ale udało mi się jakoś zwalczyć problem. Niestety dalej nie miałem hosta w Las Palmas. Doszedłem do portu, gdzie po około 20 minutach zaczęli wpuszczać na pokład promu. Zająłem miejsce na drugim piętrze przy oknie i odpaliłem netbooka, ponieważ okazało się że na pokładzie jest darmowe wifi oraz gniazdka z prądem. Podróż minęła szybko, bo w trakcie surfowałem po sieci kombinując jak sobie poradzić w sytuacji bycia bezdomnym w Las Palmas. Mam co prawa namiot ze sobą, ale tylko 5 haków udało mi się skolekcjonować do tej pory. Poza tym w tak dużej metropolii jak Las Palmas, trudno jest o miejsce w którym mógłbym ten namiot postawić nie rzucając się w oczy. Trawników jest niewiele, a jeśli są to bardzo odsłonięte. Pozostaje plaża, albo podróż za miasto.
Prom Armas zatrzymał się na samym końcu portu, dlatego do miasta miałem spory kawałek. W zasadzie na mapie nie widać zbytniej różnicy, ale mieszkańcy dzielą Las Palmas na port i miasto. W zasadzie połączenie półwyspu zostało sztucznie dosypane z piasku. Spocony i zmęczony dźwiganiem ciężkiego bagażu, a także bardzo głodny, zatrzymałem się w mijanym centrum handlowym, gdzie w „maku” wziąłem zestaw zestaw z „bigmakiem”, który niezwłocznie połknąłem. Odpaliłem netbooka żeby sprawdzić czy w ciągu godziny coś się zmieniło. Niestety kolejna odmowa oraz cisza. Siedziałem tam około dwóch godzin, wysyłając jeszcze desperacko requesty, nie tylko na Gran Canarię, ale także na Fuerteventurę, gdzie płynę za 7-8 dni. W międzyczasie koleżka który mi dzisiaj odmówił poinformował mnie że nic dla mnie niestety nie ma, ale ciągle stara się coś znaleźć. Chwilę potem zadzwonił telefon – mam hosta! Ariel przyjechał po mnie do centrum handlowego, ponieważ okazuje się że mieszka poza Las Palmas, w Santa Brigida. Wygląda na sympatycznego gościa, razem z Sergio mieszkają w niezłym apartamencie z na prawdę dużym tarasem z widokiem na wzgórza, ocean i Las Palmas. Pogadaliśmy chwilę, po czym czym dostałem ręczniki, komplet pościeli i miejsce na wygodnej kanapie w salonie. Okazało się że miałem szczęście, bo chłopaki dopiero wrócili z wypadu do Barcelony. Wziąłem prysznic, pościeliłem łóżko i położyłem się spać, a było już po 1:00.

12 sierpnia – odpoczynek

Spałem twardym snem. Tym razem nie dopadły mnie męczące i niepotrzebne koszmary. Przebudziłem się raz z krzykiem, bo złapał mnie bolesny skurcz w lewej łydce, jednak zaraz po tym zasnąłem i obudziłem się o 9:15, dość wypoczęty. Dzień spędziłem na planowaniu dalszej podróży, wysyłaniu requestów na couchsurfingu i rozmowach z Haraldem, który po południu poszedł na coniedzielne spotkanie ze znajomymi. Miałem się spotkać z Heike w Santa Cruz de Tenerife i jechać zobaczyć Candelarię, ale ostatecznie coś jej wypadło, bo do spotkania nie doszło, a ja nawet nie mogłem się do niej zadzwonić, bo zostawiła telefon w domu. Zrobiłem też krótki wypad do miasta. Byłem zjeść u Chińczyka oraz szukałem doładowań do mojej sieci, ale nie znalazłem. Swoją drogą nie polecam sieci Lebara, gdyż są dość drodzy (chyba że planujecie dużo dzwonić za granicę, wówczas jest to dobry wybór). Lepiej kupić Yoigo w autorskim salonie. Wracając do domu, zostałem 2h na plaży Jardin. Potem przeniosłem się nieco wyżej, na deptak koło Omni Beach, gdzie jak tydzień temu o tej samej porze grali dobry house. Nie przypuszczałem że spędzę tak dużo czasu w Peurto de La Cruz, ale Harald miał rację, jest to dobry punkt wypadowy na okoliczne atrakcje. Poza tym czułem się u niego bardzo swobodnie i niezależnie. Wieczorem jeszcze trochę posiedziałem w sieci, jednak niewiele się zmieniło – ludzie bardzo wolno odpowiadają tu na requesty, albo wcale. Jeden gość zaakceptował moją prośbę o kanapę w Las Palmas, po czym po godzinie stwierdził że jednak będzie zajęty czym innym i odmówił. Harald mówi, że jest to dla nich czas urlopów, więc może oni sami wyjeżdżają, albo mają rodzinę na głowie. Tak czy owak, siedziałem do późna wysyłając nowe prośby o kanapę i rozważając możliwości. Będąc już w łóżku wpisałem się do księgi gości która leżała na półce 🙂 No nic, jakoś to będzie, mam w końcu namiot z kilkoma zdobytymi hakami. Jutro płynę na Gran Canarię. Dobranoc.

5 sierpnia – ruszam na podbój północy Teneryfy

Noc nie minęła spokojnie. Nie wiem czy pierwszej nocy też, ale dzisiaj szczury dały znać o sobie. Około 1:30 obudziło mnie chrupanie. Jeden z nich musiał dostać się do pojemnika z jedzeniem dla kurczaka, który leżał na podwieszonej półce. Zastanawiałem się czy przestraszyć stołujące się zwierzę, zapolować na nie, czy może dać spokój. Postanowiłem jednak nie wchodzić na wojenną ścieżkę ze szczurami, bo i tak opuszczałem dzisiaj to miejsce. Zrobiłem trochę hałasu i położyłem się na drugim boku. Jednak nie usnąłem zbyt szybko. Około 6 znowu obudziły mnie hałasy. Tym razem dochodziły z przestrzeni kuchennej z naczyniami. Znowu zrobiłem hałas i podrzemałem do 7:00. Trzeba było się zbierać, żeby jak najszybciej zejść na dół, gdy jeszcze słońce schowane jest za górami. Po kolei przerobiłem wczorajszą listę, zjadłem śniadanie i po spakowaniu się wyruszyłem w drogę. Schodząc zauważyłem ślady opon rowerowych, ktoś wczoraj urządził sobie niezłą imprezę downhillową. Natomiast w powietrzu unosiły się ptaki drapieżne, wydając z siebie charakterystyczne wysokie dźwięki. 25kg obciążenie dało się we znaki. Zejście zajęło mi ok 1h, a mokry byłem jak … szczur. W Los Silos prawdopodobnie był rynek warzywny na który chciałem wstąpić, jednak nieoczekiwanie nadjechał autobus. Wsiadłem więc i pojechałem do Icod de los Vinos. Droga do Icod jest bardzo malownicza, mija się ciekawe wybrzeże na którym ulokowane jest miasteczko Garachico. W Icod de Los Vinos wysiadłem na stacji i powędrowałem stromo pod górę w stronę biblioteki. Miałem niewiele baterii i jeszcze sporo do załatwienia. Gdy bateria zjechała do zera, poszedłem w kierunku zabytkowego kościoła, który został tu wybudowany w 1501r. Po drodze udało mi się zostawić na przechowanie większy plecak w budce informacyjnej. Zwiedziłem plac wokół kościoła, z którego jest widok na morze i pobliski ogród, gdzie rośnie smocze drzewo (dracena smocza, endemit rosnący na Wyspach Kanaryjskich i Maderze, których jest tutaj tylko kilkaset egzemplarzy) mające ponoć ok. 1000 lat. Wpadłem na pomysł podładowania baterii w kościele, z tym że chwilę po wejściu zaczęła się msza, na której chcąc nie chcąc zostałem – prawie nic nie zrozumiałem, ale kolejność obrządków taka sama jak u nas. Przed końcem mszy zwinąłem się ponownie pod bibliotekę. W sumie w miasteczku było sporo turystów, ale można powiedzieć, że samo miasteczko przymarło, bo większość sklepów była pozamykana z powodu niedzieli. W międzyczasie okazało się że nie będę musiał spać na plaży, bo znalazłem kanapę w Puerto de la Cruz. Pokręciłem się jeszcze trochę po mieście, odebrałem plecak i poszedłem na dworzec, gdzie ku mojemu zdziwieniu gotowy do odjazdu czekał autobus. Kupiłem bilet i załadowałem się do środka. Wymęczony średnio przespaną nocą, wczorajszym dniem oraz dzisiejszym obciążeniem „uciąłem komara”, oczywiście niechcący. Tak mi się dobrze spało, że obudziłem się dopiero w La Laguna – przespałem mój przystanek. Stwierdziłem jednak że jadę do końca linii (Santa Cruz de Tenerife), bo będzie mi łatwiej wrócić. W ten sposób miałem półdarmową wycieczkę po północnym wybrzeżu, no prawie, bo większość przespałem. Na miejscu kupiłem bilet do Puerto de la Cruz i w ok. 40 minut byłem na miejscu. Z Haraldem umówiony byłem na 22:00, bo spędzał dzień poza miastem. Przez te niekoniecznie pożądane wycieczki krajoznawcze straciłem jakąś 1h30, przez co zgłodniałem potwornie, bo miałem zamiar zjeść od razu po przyjeździe do Puerto, dlatego stwierdziłem że nie będę testował dzisiaj lokalnej kuchni, ale pójdę do „makdonaldsa”, gdzie wciągnąłem zestaw z „bigmakiem”. Plusem było też to, że mogłem podładować baterię w netbooku i skorzystać z internetu. Do miejsca w którym umówiłem się z Harladem miałem prawie całe miasto do przejścia i sporo czasu. Więc nie spiesząc się szedłem nadmorskimi uliczkami, zatrzymując się przy jednej z plaż, gdzie leciał świetny „hałsik”. Tam przysiadłem i nadrobiłem zaległości w notowaniu przygód obserwując przy okazji zachód słońca. Wygląda na to że w Omni (skąd leciał ów „hałsik”) rozkręcają się dobre imprezki – muza w moim guście 🙂 O 22 spod Loro Parque zgarnia mnie Harald i w 5 minut jesteśmy w jego mieszkaniu. Jest to kilkupiętrowy szeregowiec, a z tarasu rozpościera się widok na ocean, do którego w linii proste jest jedynie 200m. Harald mieszka w niewielkim, ale za to bardzo przyjemnie urządzonym mieszkaniu, z uspokajającym szumem oceanu w gratisie. Na łóżku czekają na mnie złożone w kostkę ręczniki, plastikowy kubek na wodę do płukania zębów i 2 czekoladki – jak w hotelu :). Mój gospodarz zaproponował mi kanapki i piwko. Posiedzieliśmy przy drugim piwku do późna rozmawiając. Potem szybki prysznic i do łóżka.