16 sierpnia – Caldara de Bandama

Dzisiaj wstałem o 8:00. Przed śniadaniem zrobiłem trochę pompek, bo miałem „moralniaka” od niećwiczenia, po części z powodu braku czasu, po części z lenistwa. Na śniadanie tosty z rozpuszczonym serem, miska musli z mlekiem i świeżym bananem, a także tutejsze mango. Sergio mówił, że w zasadzie to nie mango tylko manga, które są nieco większe, a ich skórka przybiera czerwonawy kolor. Kanaryjskie manga smakują na prawdę wyśmienicie. Po śniadaniu nadrobiłem trochę opisywanie tych bzdur i ze sporym opóźnieniem wyszedłem z domu o 12:45. Droga na Pico de Bandama zajęła mi 1h15. Najpierw musiałem odbić z drogi prowadzącej z Santa Brigida do Las Palmas i schodziłem w dół mijając kolorowe domki, zarośla pełne opuncji, a potem rozległe rezydencje, które posiadały własne winnice. Idąc wzdłuż wysokiego murku, który dawał nieco cienia, zrywałem co jakiś czas rosnące przy drodze figi, które co prawda nie gaszą pragnienia, ale świeże smakują znacznie lepiej niż suszone. Niektóre murki zakończone były swoistego rodzaju przeszkodą w postaci powbijanych w beton odłamków potłuczonych butelek. Po dotarciu do podstawy stożka, droga zaczęła wić się wokół, aż po sam szczyt. Od południowej strony przepiękny widok na kalderę. Na samym szczycie widać było panoramę Las Palmas de Gran Canaria, Telde, oraz okolicznych miasteczek. Widać także było góry w centralnej części wyspy. Po kilku minutach spędzonych na górze zacząłem schodzić, ponieważ w Las Palmas umówiłem się z couchsurferką Laurą, która będzie moim ostatnim hostem na wyspie, ale że ma sporo wolnego czasu, postanowiliśmy spędzić go razem na plaży w Las Caneras. Droga w dół znacznie łatwiejsza, po drodze mijam kolaży którzy wspinają się do góry, za chwilę wracają szybkim tempem. Próbowałem łapać stopa, ale ludzie mają to gdzieś. Idąc dalej doszedłem do rozdroża, gdzie za chwilę przejeżdżał stary biały Porche. Udało się, jadę Porche Carrera II, rocznik 1982! 245 koni mechanicznych pod maską. W środku gorzej niż w moim Hellmute, ale za to ryk silnika i prędkości z jakimi pokonujemy krętą drogę robią wrażenie. Louis właśnie jechał z pracy (ma własną firmę) do domu, żeby umyć zęby i potem do dentysty w Las Palmas de Gran Canaria. Ma 33 lata, dobrze mówi po angielsku. Podczas drogi opowiadał o swoich podróżach, jak trenował Muai-tai w Tajlandii przez kilka lat. Dojechaliśmy do jego domu. Zostawił mnie w kuchni z zimnym napojem i poszedł na górę się przygotować. Domek zbudowany w ciekawym stylu, niskie stropy, kuchnia murowana z drewnianymi elementami – ciekawie wygląda. Po chwili wracamy do samochodu i jedziemy do Las Palmas. Pierwszy raz w życiu jechałem 90km/h na sporym rondzie 🙂 Louis powiedział że nie ufa Kanaryjczykom i wziął mnie do auta, a nawet zaprosił do domu, tylko dlatego że nim nie jestem. Szybkim tempem dojechaliśmy do Las Palmas, gdzie pożegnaliśmy się, życząc miłego dnia i powędrowałem na plażę, gdzie z kolei umówiony byłem z Laurą koło audytorium. Laura nieco się spóźniła, ale dzięki temu miałem czas żeby poćwiczyć na drążkach które były ustawione wzdłuż promenady przy audytorium. Laura jest Kanaryjką, pochodzi z Arucas, ale większość życia spędziła w Las Palmas, pracowała też 3 lata w Kanadzie. Jako że jest pora obiadowa, poszliśmy do poleconej przez nią restauracji. Do wyboru były różne ryby oraz owoce morza lub bocadillo z różnym nadzieniem. Za namową Laury wzięliśmy 3 różne bocadillo przekrojone na pół: Bocadillos de croquetas, calamares fritos con ali-oli y pulpo frito con mojo verde . Na prawdę pyszne jedzonko. Po posiłku poszliśmy na plażę, gdzie Laura spotkała swoich znajomych. Piasek parzył niemiłosiernie, dlatego szybko pobiegłem schłodzić stopy w oceanie. Trwał odpływ i barra (płaskie skałki w odległości 200m od brzegu) dopiero odsłaniały się powoli wśród omywających je fal. Pływaliśmy, leżeliśmy na słońcu i rozmawialiśmy. Nie miałem pojęcia o której odjeżdża mój ostatni autobus, a była 20:00. Dlatego podpiąłem się pod miejskie wifi, gdzie okazało się że właśnie odjeżdża. Jest jeszcze szansa na autobus 311 z dworca San Telmo, ale muszę tam jakoś dojechać. Poszliśmy na przystanek, gdzie nadjechał numer 1, do którego musiałem dobiec. W San Telmo okazało się że są jeszcze późniejsze autobusy, a chłopaki powiedzieli ze ostatni nr 301/302 odjeżdża chyba ok 2 nad ranem. Nie czekając zatem na 311, wsiadłem w 201, który też miał na rozkładzie napisane Santa Brigida. W międzyczasie Sergio wysłał mi smsa z pytaniem, czy się zgubiłem 🙂 Po przyjeździe opowiedziałem chłopakom wrażenia z dzisiejszego dnia, po czym zabrałem się do robienia naleśników, które obiecałem dzisiaj usmażyć. Koniecznie chcieli ruskie pierogi, ale wyperswadowałem im naleśniki z nadzieniem z ruskich pierogów. Jednakże nie było i nadzienia, bo zapomniałem kupić ziemniaków, a w domu nie było. Szybka zmiana planów na naleśniki z nadzieniem z puszystego serka z dodatkiem świeżych brzoskwiń okazałą się dobrą decyzją. Oprócz tego Segio zrobił lekką sałatkę oraz podał przywiezioną od mamy, którą dzisiaj odwiedzał, tradycyjną hiszpańską tortillę (omlet z ziemniakami). Dzień zakończyłem prysznicem i wylądowałem około 1:00 w łóżku.

15 sierpnia – Lost in the Teror ;/

Wstałem około 8:30, to już sukces 🙂 Po wspólnym śniadaniu z Sergio, zebraliśmy się do wyjścia, ponieważ wczoraj zaproponował mi że może mnie obwieźć po północnej części wyspy. Miałem pozaznaczanych kilka miejsc na mapie, które wspólnie wczoraj omówiliśmy i bardzo ucieszyłem się z jego propozycji, ponieważ na własną rękę z nieczęsto kursującymi autobusami i autostopem, musiałbym poświęcić na to minimum 2 dni. Wychodziliśmy po cichu, żeby nie obudzić Ariela, który nadal spał. Pierwsze miejsce w jakie się udaliśmy to Teror. Droga była jak zwykle kręta, ale po drodze było kilka miejsc ze wspaniałym widokiem na wulkaniczne formacje, albo na Las Palmas. Teror to miasto o typowej kanaryjskiej architekturze słynące z Basilica de La Virgen del Pino. Legenda głosi że w XV wieku znaleziono tu na sośnie figurkę Matki Boskiej, zwanej od tej pory Matką Boską Sosnową. Miejsce to jest, podobnie jak Częstochowa w Polsce, celem pielgrzymek i najważniejszym miejscem kultu chrześcijańskiego na Gran Canarii. Wokół jest też kilka ciekawych budynków w stylu kolonialnym. Lokalną specjalnością jest chorizo. To kiełbasa robiona z wieprzowiny z dodatkiem papryki, w postaci metki którą rozsmarowywuje się na pieczywie. Zaszliśmy do sklepu kupić jedną metkę chorizo na później. W sklepie tym przy samym wejściu uderzył ostry zapach serów. Jeden ze sprzedawców przygotowywał bocadillo – popularną tutaj przekąskę w postaci sporej wielkości podłużnego pieczywa z mięsem, serem lub czymkolwiek innym. To taki inny rodzaj hiszpańskiej kanapki. Poszliśmy do samochodu i udaliśmy się do Arucas, położonego niżej i na północ od Teror. W Arucas jest niewielka neogotycka katedra – Iglesia de San Juan, która tylko wygląda na starą, a zbudowana została w 1909 r. Przeszliśmy się uliczkami Arucas, w stronę Parque Municipal, który oferuje sporo cienia i ładne widoki. Niestety okazało się że mój zielony przyjaciel postanowił się odłączyć od grupy i zacząć nowy żywot na Gran Canarii. Mam chociaż nadzieję, że sprawi dużo radości na twarzy jakiegoś dziecka, ponieważ poszukiwania nie dały żadnego rezultatu, a piosenki lecące w radiu tylko pogłębiały zaistniały patos. Przez to całe zamieszanie nie odwiedziliśmy istotnego punktu w Arucas – Destilerias Arehucas – fabryki rumu, z którego słyną Wyspy Kanaryjskie. Drogą w kierunku Teror, udaliśmy się do Firgas, gdzie jak się okazało, dzisiaj wieczorem ma być romeria, czyli kanaryjski festyn. Po drodze zajechaliśmy na kilka punktów widokowych, skąd można było zobaczyć delikatne rysy Teneryfy, majaczące za wzgórzem na którym położone jest miasto Galdar. Firgas słynie z wody tu butelkowanej, którą pije cała Gran Canaria i inne Wyspy Kanaryjskie. Jest to także miejsce w którym można podziwiać herby i ciekawe ceramiki ścienne większych miast Gran Canarii – Paseo de Gran Canaria, oraz promenadę prezentującą wszystkie 7 głównych Wysp Kanaryjskich, również w postaci ceramicznych płytek – Paseo de Canarias. Przy tej pierwszej jest także swoistego rodzaju kaskadowa fontanna, dająca sporo szumu i odrobinę chłodnej bryzy. W Firgas kupiliśmy także „Turrón de fiesta”, z których słynie Moya. Jest to łakoć robiony z cukru, białek kurzych, prażonych migdałów, anyżu, cynamonu i bułki tartej. Ni za słodkie, ale bardzo sycące – polecam! Z Firgas udaliśmy się do Moya, jadąc wąwozem Barranco de Azuaje, wzdłuż którego wiedzie kręta i otoczona stromymi ścianami droga. W Moya nie ma wiele do zwiedzania, dlatego Sergio zabrał mnie do pobliskiego i prawdopodobnie ostatniego na Gran Canarii lasu który w tak naturalnej formie porasta wąwóz. Niewielki to lasek, ale faktycznie przypomina nieco ten który widziałem w Górach Anaga. Z Moya udaliśmy się do Galdar. Tutaj jest ciekawa wystawa archeologiczna – Museo y Parque Arqueologico Cueva Pintada, ale z powodu dzisiejszego święta, nie trafiliśmy w porę i musielibyśmy czekać 2h na zwiedzanie z przewodnikiem. Prezentowane są tutaj archeologiczne stanowiska pierwszych osadników Gran Canarii. Poszliśmy więc na plac przed zabytkowym kościołem Iglesio de Santiago de Los Caballeros, gdzie chwilę posiedzieliśmy w cieniu. Jako że mijała już pora obiadowa, wstąpiliśmy do mijanej wcześniej restauracji na posiłek. Zamówiliśmy: papas arrugadas – gotowane w łupinkach ziemniaczki z narodowym sosem moho, robionym z papryki, octu i czosnku; pinientos de padron – smażone na oleju z oliwek zielone papryczki, posypane grubą solą (pyszne, nie były wcale oleiste); solomillo con gambas – wołowina z dodatkiem krewetek, podana z frytkami i czerwoną papryką z pysznym sosem. Do tego lokalne piwko Tropical i byłem syty po czubek nosa 🙂 Z Galdar pojechaliśmy do Agaete, które tylko przejechaliśmy, bo mieliśmy już dosyć oglądania placów i kościołów. Udaliśmy się zatem do Puerto de Las Nieves, gdzie cumują szybsze promy Fred Olsena. Jeszcze 5 lat temu można było zobaczyć formację skalną w postaci palca, nazywaną Dedo des Dios. Niestety na skutek dużego sztormu, który przywędrował tutaj z Karaibów, formacja runęła do wody. Miasteczko jednak nadal reklamuje to miejsce, ponieważ tablice kierujące do niego nie wyglądają na starsze niż 5 lat – czymś trzeba turystę przyciągnąć. Sergio powiedział, że podczas gdy wszyscy turyści jadą na plaże na południu, Kanaryjczycy przyjeżdżają m.in. tutaj. I faktycznie, plaża była obłożona, dlatego nie skorzystałem z kąpieli. Wracając przechodziliśmy koło miejsca, gdzie była zabawa na świeżym powietrzu, ludzie byli polewani pianą :), albo resztkami piany, bo wyglądało to jak woda, „bansując” w rytm muzyki. Z Agaete udaliśmy się do Cenobio de Valeron, leżącego ok 2km na południowy zachód od Santa Maria de Guia. Jest to jeden z największych spichlerzy w postaci wydrążonych u szczytu zbocza wąwozu grot, w których Guanczowie trzymali swoje plony. Grot jest ok. 300, są różnej wielkości i było oznaczone znakiem rodzinnym – każda rodzina miała coś na kształt swojego herbu. Z miejsca tego rozpościera się widok na okoliczny wąwóz, gdzie w oddali widać było grupkę ludzi wspinającą się po pionowej skale. Mieliśmy dużo szczęścia, bo było już 5 minut po 18, ale strażnik dał się uprosić na wizytę. W tym samym czasie była tutaj para młodych Polaków, co do których od początku miałem podejrzenia że są rodakami. Po dniu pełnym wrażeń udaliśmy się w drogę powrotną do Santa Brigida, wstępując jeszcze na chwilę do San Felipe, zwanego też El Roque, gdzie wybudowane na cypelku skalnym domostwa, do złudzenia przypominają te z Maroko. Idąc wąską uliczką wśród domów, dochodzimy do końca na którym jest restauracja i taras widoków, a poniżej skały o które rozbija się woda. W domu byliśmy po 19. To był bardzo intensywny i ciekawy dzień, a wszystko dzięki uprzejmości Sergio. Dzięki koleś!