21 sierpnia – Fuerteventura – Morro Jable

Budzik nastawiony miałem na 5:30. Z niechęcią zwlekłem się po półtorej godziny snu. Szybko zrobiłem sobie kanapki z serem na drogę, spakowałem jogurt pitny, banany, kanapki oraz wszystkie przygotowane rzeczy i obudziłem Laurę. Pożegnaliśmy się, zbiegłem na dół i szybkim krokiem ruszyłem do przystani z pełnym ładunkiem, a na ulicach panował spokój bo było jeszcze ciemno. Do miejsca w którym wczoraj kupowałem bilety dotarłem o 6:15. O tej godzinie powinien odjeżdżać autobus ARMAS, który był podstawiony dla pasażerów, bo prom odpływał z samego końca portu. Jednakże kierowca dopiero mył szyby i poinformował mnie że odjeżdża za 15 minut. Najważniejsze że zdążyłem. Po 5-minutowej jeździe autobusem wysiadłem przy promie i wszedłem na pokład. Zająłem miejsce w bufecie z gniazdkiem prądowym. Jednakże tym razem spotkała mnie niemiła niespodzianka – internet nie działał, a w planie miałem rozesłanie requestów na Lanzarote ;/ Dlatego całą drogę starałem się drzemać, ale było za głośno i niewygodnie. Po dotarciu do Morro Jable pokręciłem się chwilę po porcie i ruszyłem w stronę miasta. Nie miałem żadnej mapy, a Tibisay, mój host w Morro Jable pracuje w jednym z tutejszych hoteli. Pomimo że dopływając do Fuerteventury wyspa wyglądała na spowitą mgłą, po zejściu z promu od razu uderzyło słońce i bardzo gorące, niemal bezwietrzne powietrze. Jakoś doszedłem do deptaku w miasteczku i nieoczekiwanie zadzwoniła Tibisay zapytać się czy jestem i jakie mam plany. Poprosiłem ją żeby przetrzymała duży plecak w aucie, to będę mógł sobie z małym pozwiedzać. Zgodziła się. No to rura w stronę hotelu, który jest na drugim końcu miasta. Po drodze zaszedłem do „markietu” kupić wodę. Kobieta nie chciała mnie wpuścić z dwoma dużymi plecakami, pokazując na szafki z kluczykami w przedsionku. Zapytałem się jej jak mam zmieścić tam swój bagaż? Wzruszyła ramionami, ale poprosiłem ją żeby przyniosła mi jedną wodę, zgodziła się. Po drodze do hotelu zatrzymałem się jeszcze w biurze informacji turystycznej przy jednym z centrów handlowych. Bardzo miła pani dała mi mapę i udzieliła kilku wskazówek. Nie omieszkała też wyrazić swojego zachwytu co do mojej urody 😉 Jest rwanie jest zabawa. Byłem cały mokry od niesienia ciężkiego bagażu, więc zaproponowała mi zimną wodę i posiedzenie chwilę przed wentylatorem. Po chwili jednak poszedłem dalej, żegnając miłą panią. Po dotarciu do hotelu Tibisay wyszła z kolegą mnie przywitać. Wrzuciłem większy plecak i kilka innych rzeczy do bagażnika jej samochodu. Okazało się że dwie Hiszpanki (couchsurferki), z którymi się kontaktowałem po odczytaniu wiadomości na grupie Fuerteventury na couchsurfingu, będą dzisiaj również nocować u Tibisay, która zaproponowała że po pracy zawiezie mnie do Cofete, więc teraz mam iść się zrelaksować na plaży. No to poszedłem na Playa del Matorral. Piasek jest tutaj bielutki, a ocean błękitny. Co prawda plaża miejscami jest do bani, bo po miękkim piasku przy brzegu dno pokrywają sporej wielkości kamienie, po których niewygodnie się stąpa. Między plażą a drogą jest swojego rodzaju rezerwat, ponieważ jest tutaj słone bagno z licznymi rzadkimi gatunkami, jest to obszar chroniony Natura 2000. Poleżałem trochę na plaży, robiąc przerwy na kąpiel. Zaczepiłem też leżącą obok dziewczynę. Melissa jest Niemką, pracuje w tym samym hotelu co Tibisay, właśnie na przerwie i spogląda czasami na zeszyt ze słówkami – uczy się hiszpańskiego 🙂 Za około pół godziny Melissa musiała wracać do pracy. Pożegnała mnie całusem w polik, a ja poszedłem się kąpać. Zaczął się przypływ, dobrze że wróciłem z wody na czas, bo mimo że plaża tutaj jest dość stroma, to fale wdarły się na piasek na którym leżał ręcznik i plecak. Zdążyłem ocalić plecak, gdzie był aparat i netbook, oraz pół ręcznika. Niestety buty ze skarpetkami, pół ręcznika i pół bojówek zostało podmyte przez falę. Zwinąłem się zatem na przyhotelowy prysznic, gdzie obmyłem rzeczy i siebie z piasku. Potem wróciłem tą samą drogą, przez tarasy i baseny Iberostar, do recepcji, gdzie poczekałem na Tibisay aż skończy pracę. Po 17 pojechaliśmy do jej domu. Mieszka w rodzinnym szeregowcu w starszej części Morro Jable. Tibisay jest bardzo żywiołowa, krzyczy do wszystkich i uśmiecha się na prawo i lewo, do co rusz spotykanych na ulicy znajomych. Mówi do mnie prawie cały czas po hiszpańsku, tłumacząc mi co chwilę jakieś słowa, dzięki czemu może czegoś się nauczę. Spędziliśmy około godziny czasu w domu, po czym udaliśmy się w drogę do Cofete. Droga jest kręta i po pewnym czasie asfalt się kończy i zaczyna ubity co prawda szuter, ale z licznymi dziurami. Miejscami jest bardzo wąsko, także 2 samochody muszą zjeżdżać na mijanki żeby się minąć. Jest bardzo gorąco i mocno wieje. Krajobraz półpustynny, same skały z niewielką ilością sucholubnej roślinności i pełno piasku. Miejscami tworzą się małe trąby powietrzne z wirującym piaskiem, ciekawe zjawisko. Niebo niestety jest mleczne, przez wiejącą znad Sahary kalimę. Czasami wokół drogi i na niej pojawiają się kozy. Przecięliśmy masyw górski, który dzieli półwysep Jandia i naszym oczom ukazała się Playa de Cofete. Piękne i kontrastowe kolory skał i błękitnego oceanu. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy punkcie widokowym, po czym ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy parterowe zabudowania, bez bieżącej wody i prądu. Ludzie mieszkają tu sezonowo. Jest tu też bar 🙂 i wiele kóz. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy rzeźbie człowieka z psem. W dole na plaży surferzy uprawiali surfing, a my podziwialiśmy plażę wśród pierdzących i meczących kóz. Po tej stronie wybrzeża pływanie nie jest wskazane, bo prądy są tutaj bardzo zdradzieckie i tworzy się wiele zawirowań, nawet przy brzegu. W 10 minut docieramy do Willa Winter, zagadkowego budynku położonego u podnóża wzgórz półwyspu. Budynek został zaprojektowany przez niemieckiego inżyniera Gustava Wintera w 1946r. i jest owiany wieloma tajemnicami. Legendy głoszą że był on sekretną bazą zaopatrzeniową dla niemieckich lodzi podwodnych oraz że po wojnie nazistowscy generałowie przechodzili tutaj operacje plastyczne twarzy. Tibisay mówiła że do budynku prowadziły sekretne podziemne przejścia, ale zostały zamurowane. W budynku koczują jacyś ludzie, chociaż formalnie właścicielem jest hiszpańska firma deweloperska. Obchodzimy budynek dookoła, rozmawiając z jakąś kobietą która również przyjechała zobaczyć to miejsce, a w oddali widok na Playa de Barvolento. Zebraliśmy się w drogę powrotną. W międzyczasie Christina, mieszkająca w Costa Calma, która ma również być moim hostem, wysłała mi wiadomość, że wraz ze znajomymi wybiera się do Morro Jable. Po powrocie do domu Pepa i Lucia, dwie hiszpańskie couchsurferki, z którymi wcześniej kontaktowałem się w celu wspólnego zwiedzania wyspy, czekają na nas przed domem Tibisay. Wymieniliśmy doświadczenia podróży, popijając zimne napoje, a Pepa odpaliła porro, na którego skusiła się też Tibisay. Po jakiś 2 godzinach zebraliśmy się do wyjścia na miasto, żeby coś zjeść i spotkać się z Christiną i jej znajomymi. Na mieście sporo ludzi. Przeciskamy się ciasnymi i krętymi uliczkami, do jednej z restauracji leżących przy plaży. Po chwili dołączają do nas mama Tibisay z jej przyjaciółką. Zamawiamy napoje i jedzenie. Wziąłem podwójnego hamburgeriosa (lokalnego „bigmaka”) i piwo. Za chwilę dołączają do nas Christina i jej znajomi – Davide z Włoch i Angela ze Szwajcarii. Najedzeni przeszliśmy się promenadą robiąc kilka wspólnych zdjęć, po czym poszliśmy w stronę pobliskiej sceny, na której odbywały się jakieś pokazy. Przed sceną zgromadziło się sporo ludzi, z czego większość to lokalni mieszkańcy. Hotelowa część Morro Jable położona jest nieco dalej, więc leniwi turyści pewnie nie wiedzieli nawet o tym festynie. Popatrzeliśmy chwilę na akrobacje i wróciliśmy do domu żegnając się z Christiną, Angelą i Davide. Po powrocie do domu wziąłem szybki prysznic i chciałem usiąść do wysyłania próśb o kanapę na Lanzarote, ale nie miałem już siły. W końcu dzisiaj spałem jedynie godzinę z kawałkiem. Dziewczyny już położyły się spać, ale Tibisay jeszcze się kręciła. Usnąłem od razu po przyłożeniu głowy do poduszki.

11 sierpnia – el Teide, part II

Niestety nie spałem dobrze. Właściwie to nie wiem czy w ogóle spałem. Była to jedna z najdziwniejszych nocy w moim życiu. Miałem dziwne sny, w półjawie półśnie, kręte uliczki, szukanie drogi, jakieś światłą. Co chwilę przekręcałem się z boku na bok. Piętrowe łóżko skrzypiało, ktoś czasami pochrapywał. Jakby tego było mało, w pokoju przy samym suficie, podwieszone nad drzwiami była lampa, która po zgaszeniu przechodziła w tryb nocny/awaryjny. Mogłem się położyć głową w jej stronę, ale nie przemyślałem tego. Dlatego dodatkowo ów wątłe światełko uczestniczyło w moich dziwnych snach.
Główna idea tego schroniska jest taka, aby umożliwić ludziom wejście na szczyt tuż przed wschodem słońca. Jest to też możliwe bez schroniska, ale trzeba całą drogę z Montana Blanca pokonać z latarką w ciemności, czyli należałoby zacząć wspinaczkę po północy. Nastawiłem budzik na 5:00, tak doradził opiekun schroniska. Jednak ze względu na problemy ze snem i odgłosy, które zaczęły dobiegać z korytarza, zwlekłem się z łóżka o 4:30. Byłem nieprzytomny. Oczywiście syndrom terminatora nie odpuścił (przekrwione oko), co było oznaką potężnego zmęczenia. Poszedłem do łazienki przemyć sobie twarz wodą i wyjrzałem na zewnątrz. Było ciemno, niebo dalej gwiaździste, a termometr wskazywał 8 stopni Celsjusza. Poszedłem do kuchni spróbować zjeść cokolwiek. Zdecydowałem się na musli z mlekiem, bo na kanapki nie mogłem patrzeć. Jacyś mili ludzie poczęstowali mnie też makaronem z sosem pomidorowym. Skusiłem się na odrobinę, ale wręcz wymuszałem na sobie jedzenie. Zgarnąłem wszystkie rzeczy z pokoju, ubrałem długie spodnie i bluzę, założyłem też rękawiczki do ćwiczeń, które miałem ze sobą, przygotowałem latarkę, spakowałem plecak i poczekałem chwilę w holu. Hiszpanie dopiero wstali. Postanowiłem jednak nie czekać na nich, pamiętając wczorajsze problemy z wejściem z moim ciężkim plecakiem, nie chciałem się spóźnić na wschód słońca. Wyruszyłem zatem z jakąś inną grupką, która po pewnym czasie została w tyle. Po drodze minąłem też innych ludków, którzy … palili „maryśkę” 😀 Droga była stroma, a miejscami nawet bardzo. Wokół ciemność, przez większość drogi byłem tylko ja i światło latarki. Czasami kogoś dogoniłem, albo ktoś mnie. Było chłodno, ale po pewnym czasie zacząłem się pocić. Stwierdziłem zatem, że muszę iść wolniej, żeby nie być mokrym. Poskutkowało! Dobrałem sobie takie tempo że nie pociłem się i dzięki czemu robiłem też mniej krótkich postojów, bo jednak co jakiś czas oddech stawał się bardzo szybki, a tętno w zasadzie wysokie było przez cały czas. Mimo że źle się z tym czułem, bo szedłem jak powłóczący nogami zombie, to nie miałem wyboru. Im wyżej tym coraz bardziej dało się odczuć powiew zimnego wiatru. Na tym też polegała sztuka, żeby nie być na szczycie zbyt szybko przed wschodem, bo z tego co opowiadał Antonio można bardzo zmarznąć. Jednak jeśli wchodzi się po raz pierwszy, nie wiadomo dokładnie za ile ów szczyt będzie 🙂 Coraz częściej dało się też odczuć ostry zapach siarki w powietrzu. Po jakimś czasie doszedłem do rozstaju ścieżek, gdzie szlak nr 7 kończył się a zaczynał nr 11 – ruta Mirador de la Fortelaza. Dogoniłem także dwie dziewczyny, za którymi przez jakiś czas szedłem. Jedna z nich potknęła się. Całe szczęście skończyło się tylko na zbitym i zdartym kolanie. Szlak momentami łagodniał, aby nawet prowadzić nieco w dół. Po kilkunastu minutach doszedłem do miejsca w którym zatrzymuje się kolejka linowa. Odbijam w szlak numer 10 – ruta Telesfero Bravo, a stąd już tylko około 170m wysokości na szczyt. Zaczyna świtać, mam obawy czy zdążę. Idąc powtarzam sobie że powoli, ale ciągle coraz wyżej. Zacząłem nawet liczyć kroki po hiszpańsku, ale szybko z tego zrezygnowałem, bo chyba jeszcze bardziej mnie to męczyło. Chyba zacząłem narzucać sobie znowu zbyt szybkie tempo, bo czułem że nie wyrabiam. Przystanąłem pochyliwszy się, a mijający mnie człowiek zapytał, czy wszystko w porządku. Odparłem że tak. Minął mnie, a ja za kilka minut ruszyłem dalej. Było już na tyle jasno że mogłem wyłączyć latarkę. Nagle zobaczyłem ludzi siedzących na skałach. Nie mogłem uwierzyć że to już tu. Ostatnie 20 metrów pokonałem szybkim krokiem – na finiszu zawsze należy dać z siebie wszystko. Zdobyłem szczyt o 7:07. Wiało niemiłosiernie, po kilku minutach odczułem dreszcze, dlatego założyłem kurtkę przeciwwietrzną. Wszędzie było czuć siatkę. Na skałach były tez skrystalizowane wykwity. Co jakiś czas unosiła się też para wydobywająca się z otworów między skałami – wulkan dawał znać o sobie. Ludzie chowali się za skałami w oczekiwaniu na wschód słońca, przytuleni do siebie lub opatuleni śpiworami. Widok z góry niesamowity. Z daleka, po drodze, jeszcze w ciemności, można było dostrzec migoczące światełka okolicznych miast, w końcu szczyt wulkanu oddalony jest zaledwie o około 10km od morza w najbliższym mu miejscu. Teraz niestety morze spowite było chmurami, ale i tak widok był świetny. Chmury tworzyły miejscami coś na kształt fal. To jest to o czym wcześniej opowiadał i co pokazywał Antonio, morze chmur, które idealnie falowały na materiałach timelapse. Dodatkowo efekt psuła kalima, która niestety wiała od wczoraj. W końcu słońce zaczęło wolno wychodzić zza chmur. Po kilku minutach cała tarcza jaśniała po wschodniej stronie wulkanu, natomiast po zachodniej stronie, powoli zaczął się pojawiać efekt o którym opowiedział mi Antonio. Właściwie nikt ze zgromadzonych temu się nie przyglądał. Większość ludzi zaczęła schodzić ze szczytu kilka minut po wzejściu słońca. Na horyzoncie, w dość zagadkowy sposób, zaczął pojawiać się cień wulkanu w postaci piramidy. Podzieliłem się informacją o tym z gościem, który właśnie zamierzał opuścić szczyt. Był bardzo podekscytowany tym zjawiskiem i szczerze dziękował za to że mu o tym powiedziałem. Po kilkunastu minutach stwierdziłem że wystarczy odpoczynku i pora schodzić. Schodziło się łatwiej, pod względem kondycyjnym, jednakże stawy znacznie mocniej dostawały „po dupie”. Także gorzej było pod względem bezpieczeństwa, bo drobna pomyłka mogła skutkować wypadnięciem ze ścieżki, a o poślizg na wypolerowanych skałach nie było trudno. Szybko doszedłem do przystanku kolejki linowej, pod którym rozłożyli się zaprzyjaźnieni Hiszpanie, oczekujący na pierwszy zjazd. Porozmawiałem z nimi chwilę i ruszyłem w dalszą drogę. Byli bardzo zdziwieni, że nie jadę a schodzę. Oni sami też wyglądali na bardzo zmęczonych. Teraz gdy było jasno widać było pokłady zastygniętej lawy. Temperatura nieznacznie wzrastała, co było efektem zarówno spadku wysokości, jak i wschodzącego coraz wyżej słońca. Jednak wiatr pozostał zimny. Pomimo że schodziło się łatwiej, droga dłużyła się. Kilka razy poślizgnąłem się, ale na szczęście bez żadnych strat. Raz nawet udało mi się wylądować z poprawnym telemarkiem, niestety nie było sędziów którzy mogli to ocenić. W oddali zauważyłem schronisko. Gdy tam dotarłem przebrałem się w krótkie spodnie i ściągnąłem bluzę, pozostawiając kurtkę przeciwwietrzną. Zmusiłem się do zjedzenia kawałka czekolady i kilku ciastek, ale zmęczenie i szok wysokościowy średnio mi na to pozwalały. Przy schronisku siedzieli i odpoczywali wspomniani przeze mnie wczoraj Niemcy, którzy nie tylko sprawiali wrażenie dobrych trekkerów, ale i takimi byli. Ruszyłem w dalszą drogę kilkanaście minut po nich. Tutaj kolejne strome zejście, i coraz częściej na ścieżce było dużo pokruszonych w drobne kawałki skałek, co dawało szczególnie wysokie prawdopodobieństwo poślizgu, zwłaszcza że nie miałem butów trekkingowych. Oczywiście kilka razy się poślizgnąłem, raz nawet upadając na plecak, dzięki czemu nic mi się ne stało. Cały czas sobie powtarzałem żeby śpieszyć się powoli, ale z drugiej strony byłem wykończony brakiem snu i wysiłkiem fizycznym. Stawało się coraz cieplej, dlatego ściągnąłem kurtkę przeciwwietrzną, nie zatrzymując się przy tym. Nagle zacząłem też odczuwać ból brzucha, po prostu świetnie. Coraz bliżej było do widocznego z góry punktu z tablicą informacyjną, gdzie stroma ścieżka zmieniała się w krętą i szeroką na jeden pojazd drogę. Ból brzucha momentami był nie do zniesienia. Zmuszałem się żeby nie przystawać. Upał przybierał na sile, zmęczenie sięgało zenitu, do tego ten ból brzucha. Pomyślałem że gorzej być nie może. Minąłem kilkunastu ludzi wspinających się w odstępach do góry. Doszedłem do tablicy informacyjnej, gdzie zrobiłem sobie kilkunastominutową przerwę i ruszyłem dalej. Droga nie miała się ku końcowi, pomimo że szło się pozornie łatwiej, bo z górki, wcale tego nie odczuwałem. Po dwóch godzinach dotarłem wreszcie do punktu początkowego wycieczki na szczyt. Jednak tutaj horror przybrał na sile. Okazało się, że autobus nie wraca zaraz po zawiezieniu ludzi na górę, ale czeka do 16, gdzie ma jedyny kurs w dół. Pozostało jedynie złapać stopa. Cała „zabawa” w łapanie okazji trwała godzinę czasu, a mnie nadal bolał brzuch, ledwo stojąc przy drodze, a temperatura przekraczała 50 stopni Celsjusza. Co jakiś czas oblewałem się resztkami wody żeby się nieco schłodzić i zrobiłem sobie z chusty coś na zasadzie turbanu, żeby osłonić kark i ramiona przed słońcem. Niestety ludzie nie rozumieli chyba tego jak ciężko się tu stoi, ale na reszcie zatrzymał się dobry człowiek, który dowiózł mnie do La Orotavy, skąd podjechałem autobusem do Puerto de la Cruz. Po drodze przysypiałem czasami, przy dobrej jazzowej muzyce, która leciała sobie z głośniczków. Po przejeździe do Puerto resztkami sił doczłapałem się do domu. Haralda nie było. Wziąłem szybki prysznic i rzuciłem się na łóżko. Nie pospałem jednak długo, bo wrócił Harald, który co prawda zachowywał się cicho, ale syndrom ze schroniska trwał dalej i dziwne sny nie dały mi spać spokojnie. Dałem w końcu za wygraną i nadal zmęczony zwlekłem się z łóżka. Wieczór spędziłem na pogawędkach z Haraldem, który później przygotował pyszną kolację. Zacząłem też odczuwać ból w kostkach, dlatego wziąłem tabletkę, żeby nie mieć w nocy z tego powodu problemów ze snem. Po ekstremalnie ciężkim dniu położyłem się w końcu spać o 22:30.

10 sierpnia – el Teide

Po nieco więcej niż 6h snu obudziłem się przed budzikiem, który nastawiłem na 7:30. Przyszykowane rzeczy rozłożyłem na łóżku i poszedłem do kuchni przygotować sobie śniadanie oraz prowiant na drogę. W 4 zakupione „ciabatki” włożyłem sałatę i po 2 grube plasterki sera. Dodatkowo wziąłem 2 banany, pół tabliczki czekolady, mleko oraz pojemnik z musli, do którego dodałem gofio oraz kakao. Gofio to bardzo pożywna mączka z kukurydzy, dodawana do wielu miejscowych przysmaków. Wziąłem również 5.5L wody. Zjadłem śniadanie rozmawiając z Haraldem, który jak co dzień rano oglądał wiadomości w oczekiwaniu na prognozę pogody. Niestety dzisiaj znowu zaczęła wiać kalima, wiatr wiejący z Sahary, który powoduje ocieplenie o kilka stopni. Dodatkowo niebo przestaje być błękitne, przybierając żółtawy kolor, ponieważ wysoko w powietrzu unoszą się drobne ziarenka piasku, przez co znacznie spada przejrzystość powietrza. Dzisiaj w cieniu ma być 34 stopnie Celsjusza. Pomimo tak dużego upału, ranki na el Teide potrafią być bardzo zimne, dlatego zabieram ze sobą długie spodnie, bluzę, jeszcze jedną bluzkę z długim rękawem, kurtkę przeciwwietrzną, okulary przeciwsłoneczne, krem z filtrem, chustę na szyję, czapeczkę na głowę i buty do biegania. Dodatkowo w bagażu lądują bandaż elastyczny i zwykły, latarka i nóż. Zarzucam ciężki plecak na siebie i wyruszam na dworzec – mam jakieś 35 minut do odjazdu autobusu 348. Na przystanku czekało już sporo ludzi, ale nieświadomie wciąłem się w kolejkę, pytając kogoś z przodu kolejki czy to właściwy autobus. Bagażnik był otwarty, a w nim złożone 4 rowery górskie. Kierowca zaczął wpuszczać oczekujących do autobusu. Bilet kosztował 5.99EUR. Autokar ruszył i zaczął powolną wspinaczkę pod górę. Minęliśmy La Orotava, potem mniejsze górskie miejscowości, po czym pojawił się bujny las tętniący zielenią. Droga kręta, z jednej strony przepaść z drugiej las. W oddali widać panoramę Puerto de la Cruz oraz La Orotavy. Czuć wzrastającą wysokość, w uszach zmienia się ciśnienie. Dojeżdżamy do pierwszego przystanku na którym wysiadają rowerzyści, na drugim nikt nie wysiada, a na trzecim kierowca zarządza 10min. przerwę. Ruszamy dalej. Krajobraz wokół iście kosmiczny. Antonio mówił, że czasami są tu testowane pojazdy kosmiczne które lecą w misji na marsa. Drzewa ustąpiły roślinności stepowej i półpustynnej, nie ma tu też kaktusów. Następny przystanek to Mantana Blanca, z którego rozpoczyna się szlak nr 7 do schorniska. Dalej przystanek przy kolejce linowej, autobus prawie całkiem się opróżnia. Ostatni przystanek jest przy Canada Blanca. Wysiadam i idę do punktu informacyjnego. Miła pani udziela mi odpowiedzi na moje pytania, po czym decyduję się na w pierwszej kolejności na przejście szlakiem numer 3 – Roques de Garcia. Z lewej strony na samym początku szlaku wyrasta ciekawa formacja skalna przypominająca zaciśniętą pięść – Roque de Garcia. Ścieżka usłana odłamkami magmy i wypaloną cegłą, na początku bez większych wzniesień. Za którymiś z kolei skałkami, zrobiłem sobie przerwę w cieniu. Jaszczurki rozbiegły się na boki, ale po 3 minutach zaczęły się schodzić i prawie w ogóle się nie bały. Były na wyciągnięcie ręki, a gdy rzucałem im kawałek bułki, walczyły chwilę o niego, wydając przy tym piskliwe odgłosy, po czym zwycięzca uciekał ze zdobyczą. Położyłem Kermita na ziemi, jaszczurki były nim żywo zainteresowane, chodziły po nim, próbowały swoimi języczkami i kąsały go, myśląc że zdatny do jedzenia. Jedna z jaszczurek chwyciła mnie za palec, co przez chwilę było bolesne. Zebrałem się w dalszą drogę. Za skałką było zejście, najpierw strome, ale potem na równinie złagodnieć, stała też tam ciekawa skała. Za nią zaczęło się podejście, zaczął się też „hardkor”. Po pewnym czasie tętno wzrosło znacznie i oddech przyspieszył. Po wejściu na górę, gdzie był koniec szlaku, miałem trudności ze złapaniem oddechu. A za plecami rozpościerał się piękny widok na kalderę stanowiącą pozostałości po starym wulkanie, który ponoć mógł mierzyć 6000-7000m n.p.m. Ściany olbrzymiego krateru odkruszyły się i stoczyły się w kierunku morza, pozostawiając jedynie podstawę otaczającą dno krateru. Poszedłem jeszcze raz do punktu informacyjnego zadać kilka pytań. Była 13:30, więc mogłem jeszcze coś zrobić. Zdecydowałem się przejść ścieżką nr 16 – Sanatorio, chociaż na początkowo idzie się ścieżką nr 4 – Siete Canadas. Teraz wiem już wiem że niekoniecznie powinienem nią wędrować, ponieważ było za gorąco i straciłem na niej mnóstwo energii. Możliwe że w inne pory roku jest tu bardziej kolorowo, bo na jednej z tabliczek jest informacja, że należy uważać na pszczoły, gdyż dopuszcza się wystawianie tu uli. Przy drodze napotykam jakieś zabudowania, czyżby ktoś tu mieszkał? Po około 2h dotarłem do końca ścieżki, skąd tylko kawałek dzielił mnie od miejsca z którego odjeżdżała kolejka linowa. Ja jednak szedłem wzdłuż drogi próbując złapać stopa do Montana Blanca, do którego miałem jakieś 3km, ale było za gorąco żeby człapać drogą. Po kilku minutach zatrzymała się młoda francuska para, z którą po drodze wymieniłem kilka zdań. Wysadzili mnie przy Montana Blanca, gdzie zrobiłem sobie 30 min. odpoczynek i zjadłem kolejną kanapę. W międzyczasie jakaś starsza para Hiszpanów nie mogła poradzić sobie z obsługą nagrywania wideo w smartphonie. Pokazałem im jak się to robi, wyzwalając na ich twarzach szczerą radość. Pożegnali mnie, a ja założyłem buty i poszedłem w drogę szlakiem nr 7 – Montana Blanca-Pico Teide. Droga zaczynała się spokojnie, niewielkie serpentyny i proste lekko wznoszące się ku górze. Krajobraz wokół niesamowity, jakby wydmy koloru żółtego z wyrastającymi z nich ciemnymi skałami. Droga zaczynała być coraz bardziej stroma. Chwilami nie wiedziałem czy idę właściwym szlakiem, ale ostatecznie wątpliwości rozwiewały tabliczki, które zaczęły pojawiać się coraz częściej. Po drodze minąłem ciekawe głazy zabarwione na czarno-bordowo, o kulistej formie, przypominające olbrzymie kule armatnie. Zmęczenie sięgało zenitu. Wiatr wiał tylko momentami, ale po półtorej godziny pojawiły się delikatne chmury, które dość często przykrywały słońce. Wraz ze wzrostem wysokości było coraz więcej powiewów wiatru, który był także chłodniejszy. Miałem wysokie tętno, zmęczenie docierało w każdy koniuszek ciała. Usta były spierzchnięte, starałem chronić się je od wiatru chustą, ale czasami brakowało mi przez to bardziej tchu. Co jakiś czas przystawałem na 2-3 minuty przy okazji robienia zdjęcia, żeby złapać oddech. Doszedłem do miejsca, przy którym wcześniejsza droga to na prawdę pikuś. Zaczęła się prawdziwa wspinaczka w gorę, po serpentynach usianych większymi odłamkami lawy, skałami, ale także rozkruszonymi, drobnymi kamykami, które były szczególnie niebezpieczne, bo łatwo stracić na nich równowagę. Zaczął się prawdziwy „hardkor”. Zmęczenie było już tak silne, że musiałem przystawać co kilka minut, a ścieżka nieubłaganie pięła się coraz wyżej. Ciężko o oddech, tętno zabójcze, pojawiają się myśli że nie dam rady, jestem wykończony. Doganiam widzianą z oddali grupę ludzi, myślałem że są to Niemcy, którzy wyszli na ścieżkę w trakcie mojego odpoczynku na Montana Blanca. Była to grupa młodych Hiszpanów, za którą postanawiam się włóczyć, bo dyktuję sobie zbyt duże tempo, a z tak dużym obciążeniem co chwilę kończy się to zadyszką. Nawiązałem kontakt z jedną z Hiszpanek, potem z drugą, która okazała się w tym roku jechać do Poznania na Erasmus. Potem jeszcze z jednym z Hiszpanów wymieniłem kilka zdań, poczęstował mnie bakaliami. Ścieżka pnie się do góry, mijamy bujną i niską roślinność, formacje skalne, a w oddali rozpościera się widok na krajobraz krateru, w tym na obserwatorium astronomiczne. Stwierdziłem że długo już nie pociągnę, muszę coś zjeść, może będzie mi lepiej. Ze ścieżki wyżej jedna z Hiszpanek krzyczała „Vamos Polaco!”. Nie ma bata, muszę coś zjeść. Przysiadłem na sporym głazie, wyciągnąłem mleko i musli, i przygotowałem sobie porcję. Żując powoli musli, łapiąc oddech zacząłem odczuwać spadającą temperaturę, ponieważ słońce zaszło już za górę, a cień rzucany przez nią na dolinę wydłużał się z każdą minutą. Minęły mnie też 2 mniejsze grupki ludzi, depczące mi od jakiegoś czasu po piętach. Po posiłku wrzuciłem plecak i poszedłem dalej, jednak bez lepszego rezultatu. Wydawało mi się nawet że jest jeszcze gorzej, że zaczyna mi się rozmazywać obraz. Jednak po 10 minutach wszystko się powoli unormowało. W oddali zobaczyłem Hiszpanów, chyba ich znowu doganiam. Po około 20 minutach męczarni doszedłem do schroniska, na którym widniała wysokość n.p.m. – 3260m. Ledwo żywy wszedłem do holu i rozsiadłem się na wygodnym krześle. Posiedziałem około 10 minut i poszedłem się odznaczyć na liście. Koleś wziął ode mnie dowód, potwierdzenie rezerwacji i po chwili zaprowadził mnie do pokoju, gdzie trafiła mi się górna część piętrowego łóżka. Niestety przyjaźni Hiszpanie są w innym pokoju. Poszedłem do łazienki, gdzie niestety nie ma pryszniców, tylko kibelek i zlew. Woda lodowata, dlatego nie czekając długo schłodziłem sobie twarz. W schronisku jest też kuchnia z jadalnią, z naczyniami i sztućcami, czajnikiem, mikrofalą i zlewem. Można też odpłatnie skorzystać z internetu. Jest też automat z zimnymi napojami, ale za puszkę koli płacimy 4EUR. W międzyczasie rozłożyłem się w pokoju, pogadałem trochę z Hiszpanami, zrobiłem im i z nimi zdjęcia, poopisywałem trochę przygody i na reszcie zacząłem czuć się nieco lepiej, bo chwilami myślałem że upadnę. Jedna z Hiszpanek wcześniej wymiotowała i resztę wieczoru spędziła w łóżku. Ja jakoś sobie radziłem, ale czułem że moje całe ciało jest rozpalone, dlatego często chodziłem do łazienki pluskać się lodowatą wodą. W zasadzie byłem bardzo senny i myślałem żeby położyć się spać, jednak zobaczyłem Hiszpanów wychodzących na zewnątrz. Przypomniałem sobie, że mówili coś o idealnej nocy do obserwacji spadających meteorytów, które to zjawisko miało mieć właśnie swoją kulminację. Ubrałem zatem bluzę i również wyszedłem na zewnątrz. Wokół cicho i ciemno, a nade mną wspaniałe niebo z miliardem gwiazd. Niewiele razy udało mi się obserwować tak dobrze widoczną Drogę Mleczną. Meteorów było niewiele, ale za to dobrze było leżeć z oczami wpatrzonymi w przestrzeń kosmiczną. Hiszpanie poczęstowali mnie lokalnym produktem alkoholowym – rum z miodem (ronmiel), który smakował podobnie do naszego miodu pitnego. Po godzinie obserwacji nieba, zmęczony ekstremalną wspinaczką i wysoką temperaturą położyłem się spać, chociaż nie bardzo mogłem zasnąć. Jutro z rana atak na szczyt el Teide – 3718m n.p.m. Dobranoc.