21 sierpnia – Fuerteventura – Morro Jable

Budzik nastawiony miałem na 5:30. Z niechęcią zwlekłem się po półtorej godziny snu. Szybko zrobiłem sobie kanapki z serem na drogę, spakowałem jogurt pitny, banany, kanapki oraz wszystkie przygotowane rzeczy i obudziłem Laurę. Pożegnaliśmy się, zbiegłem na dół i szybkim krokiem ruszyłem do przystani z pełnym ładunkiem, a na ulicach panował spokój bo było jeszcze ciemno. Do miejsca w którym wczoraj kupowałem bilety dotarłem o 6:15. O tej godzinie powinien odjeżdżać autobus ARMAS, który był podstawiony dla pasażerów, bo prom odpływał z samego końca portu. Jednakże kierowca dopiero mył szyby i poinformował mnie że odjeżdża za 15 minut. Najważniejsze że zdążyłem. Po 5-minutowej jeździe autobusem wysiadłem przy promie i wszedłem na pokład. Zająłem miejsce w bufecie z gniazdkiem prądowym. Jednakże tym razem spotkała mnie niemiła niespodzianka – internet nie działał, a w planie miałem rozesłanie requestów na Lanzarote ;/ Dlatego całą drogę starałem się drzemać, ale było za głośno i niewygodnie. Po dotarciu do Morro Jable pokręciłem się chwilę po porcie i ruszyłem w stronę miasta. Nie miałem żadnej mapy, a Tibisay, mój host w Morro Jable pracuje w jednym z tutejszych hoteli. Pomimo że dopływając do Fuerteventury wyspa wyglądała na spowitą mgłą, po zejściu z promu od razu uderzyło słońce i bardzo gorące, niemal bezwietrzne powietrze. Jakoś doszedłem do deptaku w miasteczku i nieoczekiwanie zadzwoniła Tibisay zapytać się czy jestem i jakie mam plany. Poprosiłem ją żeby przetrzymała duży plecak w aucie, to będę mógł sobie z małym pozwiedzać. Zgodziła się. No to rura w stronę hotelu, który jest na drugim końcu miasta. Po drodze zaszedłem do „markietu” kupić wodę. Kobieta nie chciała mnie wpuścić z dwoma dużymi plecakami, pokazując na szafki z kluczykami w przedsionku. Zapytałem się jej jak mam zmieścić tam swój bagaż? Wzruszyła ramionami, ale poprosiłem ją żeby przyniosła mi jedną wodę, zgodziła się. Po drodze do hotelu zatrzymałem się jeszcze w biurze informacji turystycznej przy jednym z centrów handlowych. Bardzo miła pani dała mi mapę i udzieliła kilku wskazówek. Nie omieszkała też wyrazić swojego zachwytu co do mojej urody 😉 Jest rwanie jest zabawa. Byłem cały mokry od niesienia ciężkiego bagażu, więc zaproponowała mi zimną wodę i posiedzenie chwilę przed wentylatorem. Po chwili jednak poszedłem dalej, żegnając miłą panią. Po dotarciu do hotelu Tibisay wyszła z kolegą mnie przywitać. Wrzuciłem większy plecak i kilka innych rzeczy do bagażnika jej samochodu. Okazało się że dwie Hiszpanki (couchsurferki), z którymi się kontaktowałem po odczytaniu wiadomości na grupie Fuerteventury na couchsurfingu, będą dzisiaj również nocować u Tibisay, która zaproponowała że po pracy zawiezie mnie do Cofete, więc teraz mam iść się zrelaksować na plaży. No to poszedłem na Playa del Matorral. Piasek jest tutaj bielutki, a ocean błękitny. Co prawda plaża miejscami jest do bani, bo po miękkim piasku przy brzegu dno pokrywają sporej wielkości kamienie, po których niewygodnie się stąpa. Między plażą a drogą jest swojego rodzaju rezerwat, ponieważ jest tutaj słone bagno z licznymi rzadkimi gatunkami, jest to obszar chroniony Natura 2000. Poleżałem trochę na plaży, robiąc przerwy na kąpiel. Zaczepiłem też leżącą obok dziewczynę. Melissa jest Niemką, pracuje w tym samym hotelu co Tibisay, właśnie na przerwie i spogląda czasami na zeszyt ze słówkami – uczy się hiszpańskiego 🙂 Za około pół godziny Melissa musiała wracać do pracy. Pożegnała mnie całusem w polik, a ja poszedłem się kąpać. Zaczął się przypływ, dobrze że wróciłem z wody na czas, bo mimo że plaża tutaj jest dość stroma, to fale wdarły się na piasek na którym leżał ręcznik i plecak. Zdążyłem ocalić plecak, gdzie był aparat i netbook, oraz pół ręcznika. Niestety buty ze skarpetkami, pół ręcznika i pół bojówek zostało podmyte przez falę. Zwinąłem się zatem na przyhotelowy prysznic, gdzie obmyłem rzeczy i siebie z piasku. Potem wróciłem tą samą drogą, przez tarasy i baseny Iberostar, do recepcji, gdzie poczekałem na Tibisay aż skończy pracę. Po 17 pojechaliśmy do jej domu. Mieszka w rodzinnym szeregowcu w starszej części Morro Jable. Tibisay jest bardzo żywiołowa, krzyczy do wszystkich i uśmiecha się na prawo i lewo, do co rusz spotykanych na ulicy znajomych. Mówi do mnie prawie cały czas po hiszpańsku, tłumacząc mi co chwilę jakieś słowa, dzięki czemu może czegoś się nauczę. Spędziliśmy około godziny czasu w domu, po czym udaliśmy się w drogę do Cofete. Droga jest kręta i po pewnym czasie asfalt się kończy i zaczyna ubity co prawda szuter, ale z licznymi dziurami. Miejscami jest bardzo wąsko, także 2 samochody muszą zjeżdżać na mijanki żeby się minąć. Jest bardzo gorąco i mocno wieje. Krajobraz półpustynny, same skały z niewielką ilością sucholubnej roślinności i pełno piasku. Miejscami tworzą się małe trąby powietrzne z wirującym piaskiem, ciekawe zjawisko. Niebo niestety jest mleczne, przez wiejącą znad Sahary kalimę. Czasami wokół drogi i na niej pojawiają się kozy. Przecięliśmy masyw górski, który dzieli półwysep Jandia i naszym oczom ukazała się Playa de Cofete. Piękne i kontrastowe kolory skał i błękitnego oceanu. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy punkcie widokowym, po czym ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy parterowe zabudowania, bez bieżącej wody i prądu. Ludzie mieszkają tu sezonowo. Jest tu też bar 🙂 i wiele kóz. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy rzeźbie człowieka z psem. W dole na plaży surferzy uprawiali surfing, a my podziwialiśmy plażę wśród pierdzących i meczących kóz. Po tej stronie wybrzeża pływanie nie jest wskazane, bo prądy są tutaj bardzo zdradzieckie i tworzy się wiele zawirowań, nawet przy brzegu. W 10 minut docieramy do Willa Winter, zagadkowego budynku położonego u podnóża wzgórz półwyspu. Budynek został zaprojektowany przez niemieckiego inżyniera Gustava Wintera w 1946r. i jest owiany wieloma tajemnicami. Legendy głoszą że był on sekretną bazą zaopatrzeniową dla niemieckich lodzi podwodnych oraz że po wojnie nazistowscy generałowie przechodzili tutaj operacje plastyczne twarzy. Tibisay mówiła że do budynku prowadziły sekretne podziemne przejścia, ale zostały zamurowane. W budynku koczują jacyś ludzie, chociaż formalnie właścicielem jest hiszpańska firma deweloperska. Obchodzimy budynek dookoła, rozmawiając z jakąś kobietą która również przyjechała zobaczyć to miejsce, a w oddali widok na Playa de Barvolento. Zebraliśmy się w drogę powrotną. W międzyczasie Christina, mieszkająca w Costa Calma, która ma również być moim hostem, wysłała mi wiadomość, że wraz ze znajomymi wybiera się do Morro Jable. Po powrocie do domu Pepa i Lucia, dwie hiszpańskie couchsurferki, z którymi wcześniej kontaktowałem się w celu wspólnego zwiedzania wyspy, czekają na nas przed domem Tibisay. Wymieniliśmy doświadczenia podróży, popijając zimne napoje, a Pepa odpaliła porro, na którego skusiła się też Tibisay. Po jakiś 2 godzinach zebraliśmy się do wyjścia na miasto, żeby coś zjeść i spotkać się z Christiną i jej znajomymi. Na mieście sporo ludzi. Przeciskamy się ciasnymi i krętymi uliczkami, do jednej z restauracji leżących przy plaży. Po chwili dołączają do nas mama Tibisay z jej przyjaciółką. Zamawiamy napoje i jedzenie. Wziąłem podwójnego hamburgeriosa (lokalnego „bigmaka”) i piwo. Za chwilę dołączają do nas Christina i jej znajomi – Davide z Włoch i Angela ze Szwajcarii. Najedzeni przeszliśmy się promenadą robiąc kilka wspólnych zdjęć, po czym poszliśmy w stronę pobliskiej sceny, na której odbywały się jakieś pokazy. Przed sceną zgromadziło się sporo ludzi, z czego większość to lokalni mieszkańcy. Hotelowa część Morro Jable położona jest nieco dalej, więc leniwi turyści pewnie nie wiedzieli nawet o tym festynie. Popatrzeliśmy chwilę na akrobacje i wróciliśmy do domu żegnając się z Christiną, Angelą i Davide. Po powrocie do domu wziąłem szybki prysznic i chciałem usiąść do wysyłania próśb o kanapę na Lanzarote, ale nie miałem już siły. W końcu dzisiaj spałem jedynie godzinę z kawałkiem. Dziewczyny już położyły się spać, ale Tibisay jeszcze się kręciła. Usnąłem od razu po przyłożeniu głowy do poduszki.

20 sierpnia – ostatni dzień na Gran Canarii w Las Palmas

Wstałem ok. 8:30, pożegnałem Gigi, który poszedł do pracy. Zjadłem „dla odmiany” na śniadanie musli z gofio i kakao oraz spakowałem swoje rzeczy. Ina wyszła ze mną na przystanek, ponieważ miała coś do załatwienia w Puerto Rico. Po drodze na przystanek zgarnął nas sąsiad, Szkot któremu pomogliśmy nosić płyty z których będzie robił drzwi. Podwiózł nas swoim Range Roverem do Puerto Rico. Na dworcu pożegnałem Inę i wsiadłem w autobus nr 091, który jedzie niemalże bezpośrednio do Las Palmas. Bilet kosztował 7.55EUR. Na dworcu San Telmo w Las Palmas przesiadłem się w autobus nr 17 i z mapą jechałem na ulicę Republica Panama, gdzie mieszka Laura. Trafiłem bez problemu. Do plaży Las Canteras mam 150m! Po szklance wody i pogawędce zabrałem się za sprawy do załatwienia w internecie. Laura zaczęła przygotowywać obiad, a ja w tym czasie wyskoczyłem po kilka rzeczy do Mercadony. Na obiad zjedliśmy lekką sałatkę, piersi z kurczaka i makaron na słodko. Po obiedzie zebraliśmy się do wyjścia, bo Laura była umówiona, a ja w stronę portu kupić bilet na jutrzejszy prom do Morro Jable. Wracając stwierdziłem że muszę wykorzystać okazję i pójdę poćwiczyć na plac koło audytorium, na którym byłem już wcześniej. Przeszedłem się promenadą wzdłuż plaży, aby w końcu dojść do placu, gdzie spędziłem ok. 45 minut na intensywnym treningu. W międzyczasie zagadał mnie Hiszpan, który także ćwiczył i o dziwo mówił bardzo dobrym angielskim. Po treningu wróciłem promenadą do Laury. Po drodze spotkałem kolegów którzy mieszkają z Laura – Marcosa i Carlosa. Jeden z nich ma przy promenadzie szkołę kitesurfingu, a drugi pracuje u niego. Po krótkiej pogawędce wróciłem do Laury. Zalogowałem się do sieci, ale niewiele załatwiłem, bo za chwilę wrócili chłopaki, oraz przyjechała Maria, kolejna współlokatorka Laury, która była miesiąc na Fuerteventurze, a pochodzi z Włoch. W międzyczasie Laura z Marią przygotowały obiadokolację. Zaczęły się żywe rozmowy, które trwały do późna. Potem Laura zaproponowała mi obejrzenie filmu. Zgodziłem się, chociaż wiedziałem że przez to raczej dzisiaj się nie wyśpię. Po obejrzeniu komedii jeszcze sporo rozmawialiśmy, także ostatecznie spać poszedłem 1h30min. przed nastawionym budzikiem, ale nie żałuję bo dobrze się rozmawiało na życiowe tematy.

19 sierpnia – wydmy Maspalomas i Playa del Ingles.

Pomimo że dzisiaj jest niedziela, to Gigi poszedł do pracy, a Ina jako że chwilowo nie pracuje towarzyszyła mi w wycieczce do Maspalomas. Po śniadaniu, na które wyjątkowo zjadłem kanapki z serem, poszliśmy na przystanek autobusowy. Próbowałem złapać stopa, ale nawet z dziewczyną u boku nie jest to łatwe. Nie ma się co martwić, bo autobus przyjechał za 15 minut. Po drodze mijaliśmy miejsce w którym pierwszy raz nurkowaliśmy, a kawałek dalej jest klif ze schodkami wijącymi się jak sprężyna pionowo w dół. Są tam skałki przy których już nie można się kąpać, ponieważ było zbyt wiele przypadków śmiertelnych. Ludzie przecenili swoje możliwości lub nie uwzględnili pływów. Po dotarciu do dworca w Maspalomas udajemy się w stronę Playa de Maspalomas. Mijamy niewielki zbiornik wodny, będący pod ochroną, gdyż na skutek pływów zasilany jest słoną wodą z oceanu i występują w nim rzadkie gatunki roślin i zwierząt. Za zbiornikiem zaczyna się szeroki na ok 2km pas wydm, który ciągnie się przez ponad 4km do Playa del Ingles. Przy Playa de Maspalomas jest Faro de Maspalomas – stara latarnia morska, chyba chyba jedyny zabytek warty obserwacji. Udajemy się spacerkiem wzdłuż plaży i wydm. Po około kilometrze wkraczamy na teren nudystów 😀 Nie jara mnie to w ogóle, bo w takich miejscach pełno jest ludzi starszych i mężczyzn. Tak i w tym przypadku, młode nagie kobiety można było policzyć na palcach jednej ręki. Dobrze że miałem okulary przeciwsłoneczne, szkoda że nie były mocniej przyciemniane 😉 Na jednym z barów wetknięta jest tęczowa flaga, od tego miejsca dużo jest nudystów w tym gejów i lesbijek, chociaż tych drugich nie widziałem. Idąc dalej plaża się nieco wyludnia, ale po dojściu do Playa del Ingles znowu golasy i kawałek dalej ludzie w strojach kąpielowych. Zatrzymujemy się tu, żeby wykąpać się w orzeźwiającej wodzie. Plaża rewelacyjna, z jasnym piaskiem, delikatnym zejściem do morza. Woda przeźroczysta i niezbyt duże fale. Jednak jest nudno, bo nic pod wodą nie można obserwować, ale zawsze przyjemnie się co nieco schłodzić. Zaczął się przypływ i nieroztropni ludzie, którzy zostawili swoje rzeczy zbyt blisko wody, zastali je pływające, bądź mokre. Posiedzieliśmy chwile na piasku i zjedliśmy kanapki, które wcześniej przygotowałem. Zebraliśmy się w drogę powrotną. Golasów było więcej, ale też ocean płatał większe figle, bo przypływ wylewał wodę wgłąb plaży, tworząc czasami spore kałuże. Piasek gorący jak diabli, bez obuwia można bardzo szybko poparzyć sobie stopy. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy jednym z nadmorskich barów i poszliśmy popływać. Tutaj plaża była bardziej stroma, a fale większe, ale też była zabawa. Po kąpieli zebraliśmy swoje rzeczy i poszliśmy szukać cienia w Maspalomas, orzeźwiając się mrożoną zieloną herbatą. Przejście wydmami polecam wczesnymi godzinami dnia, albo pod wieczór, bo w ciągu dnia temperatura powietrza i piasku jest zbyt wysoka. Natomiast fani nudyzmu znajdą tutaj kącik dla siebie. Jak to Ina stwierdziła mnogość kolorów, kształtów i rozmiarów jest tutaj zaskakująco duża … . Z Maspalomas odebrał nas Gigi. Zajechaliśmy do sklepu kupić mąkę, bo stwierdziłem że mam ochotę na naleśniki, które przygotowałem po przyjeździe do domu. Naleśniki były z bananem lub dżemem. Wieczorem wybraliśmy się do pobliskiego pubu nad morzem, gdzie w niedziele grają na żywo. Jednakże dzisiaj było wyjątkowo kiepsko, dlatego zwinęliśmy się po jednym piwku i po przyjściu do domu obejrzeliśmy film, po którym poszliśmy spać.

18 sierpnia – snorkeling!

Wstałem około 9:00 i podczas gdy moi gospodarze jeszcze spali (godzinkę z kawałkiem), nadrobiłem zaległości w opisywaniu tych bzdur. Swoją drogą wydaje się że kilku hostów znalazło dla mnie miejsce na Fuerteventurze, ale część z nich nie włada angielskim za dobrze – będzie zabawa. Po śniadaniu, na które „dla odmiany” wciągnąłem musli z gofio i bananem. po czym pojechaliśmy na pobliską plażę. Nie poszliśmy jednak na piaszczyste wybrzeże, ale na skałki, gdzie nurkowaliśmy ponad godzinę. Gigi i Ina pożyczyli mi płetwy, maskę i rurkę. Mimo że sporo ludzi wędkowało przy skałkach, było niewiele ryb. Może dlatego bardzo szybko się zwinęli. Za to już za chwilę Ina wynurkowała mała rozgwiazdę. Oboje z Gigi czują się jak ryby w wodzie, co z reszta bardzo dobrze widać. Była to w zasadzie moja pierwsza styczność z nurkowaniem z rurką w oceanie, chociaż w jeziorze też niewiele nurkowałem. Pomimo że napiłem się trochę wody, to bardzo mi się podobało. Kilka razy zanurkowałem też 3m pod powierzchnię, żeby dotknąć dna i wyłowić muszelkę 🙂 Woda jednak była chłodnawa. Dlatego wyszliśmy na skały, skąd po osuszeniu się pojechaliśmy zjeść bocadillo w pobliskiej restauracji. Wybór nie był zbyt duży, a i obsługa jakaś niemrawa. Bocadillo nie było tak dobre jak te które jadłem w Las Palmas i sporo droższe, bo po 4EUR. Po nie najlepszym, ale sycącym posiłku udaliśmy się do Taurito, gdzie pracuje Gigi. W związku z tym że nurkowanie tak mi się spodobało, nurkowaliśmy jeszcze przez kolejne dwie godziny. Tym razem jednak Gigi pożyczył dla nas kombinezony z pianki i nurkowaliśmy na nieco bardziej otwartej plaży, przy sporych falach. Gigi wziął też butelkę z rozmiękczonym chlebem, którym wabił ryby. Tutaj było znacznie więcej organizmów do obserwowania. Już na samym początku wynurkowaliśmy miękkiego ślimaka bez muszli wielkości dłoni, który na znak protestu wydalał z siebie różowy płyn. Gigi co chwilę wabił ryby chlebem z butelki, które szybko pałaszowały unoszące się kawałki. Ryby miały niesamowite kolory i kształty, szkoda że nie mam obudowy umożliwiającej zabranie aparatu pod wodę! Widzieliśmy też murenę, która jednak szybko schowała się między kamieniami. Zmęczeni nurkowaniem, wróciliśmy do domu, a pod wieczór pojechaliśmy do Puerto Rico zjeść obiadokolację. Wybór padł na free bufet u Chińczyka. Tydzień bez tego jedzenia dobrze zrobił, bo z apetytem wtłoczyłem 3 talerze plus lody i owoce na deser. Muszę przyznać że był tu też większy wybór potraw i były one lepszej jakości. Miejsce w którym jedliśmy to typowo turystyczny spęd, pełen restauracji z menu w kilku językach i pubów. Sergio powiedział mi wcześniej że w tym rejonie mieszka dużo Irlandczyków i Brytyjczyków, podobnie w okolicach Tauro, gdzie też jest sporo Norwegów, ale faktycznie faktycznie dużo posiadłości mają tutaj Niemcy. Po kolacji poszliśmy do pobliskiego marketu kupić kilka piw na wieczór i wróciliśmy do domu. Na posiadówkę wpadł też sąsiad – Marcus, który jest Norwegiem, świetnie jeździ (właściwie tańczy) na bmx’ie i jest utalentowanym artystą (trochę maluje i gra na instrumentach). Rozmawialiśmy do późna na życiowe tematy, oglądając przy okazji dokumentalny film pod tytułem „Home”, który szczerze polecam. Wspaniałe ujęcia i niestety smutna prawda sączy się z tego filmu. Zmęczony dniem poszedłem spać po 1:30.

17 sierpnia – Rocque Nublo i górzysty środek wyspy

Dzisiaj dzięki uprzejmości Sergio zwiedzę centrum wyspy. Na śniadanie usmażyłem naleśniki z ciasta które zostało wczoraj. Za nadzienie posłużyły mi gruszki, banan, nektaryny, sok z cytryny, miód i kandyzowane mleko. Po śniadaniu spakowałem się, bo dzisiaj śpię w innym miejscu. Zanim pojechaliśmy w góry, wstąpiliśmy do Decathlonu, gdzie na reszcie zdobyłem 10 sztuk haków do namiotu (za które zapłaciłem 4EUR, to chyba więcej niż zapłaciłem za namiot :P). Po zakupach jazda w góry. Sergio wybrał specjalnie jedną z wąskich dróżek, bo po takich mu się lepiej jeździ. Poza tym widoki z jednej strony na oddalające się Las Palmas, a z drugiej strony na coraz bliższe góry, były rewelacyjne. Zatrzymaliśmy się na kilku punktach widokowych, a widoczność dzisiaj była zaskakująco dobra. Kaktusy rosnące na zboczach ustąpiły pojawiającym się drzewom. Najpierw pojechaliśmy na Pico de Las Nieves (1949m n.p.m.), który jest terenem wojskowym i ustawiono na nim radar. Natomiast z pobliskiego punktu widokowego rozpościera się piękna panorama na południe i wschód wyspy, a w oddali bardzo dobrze widoczna Teneryfa z górującym el Teide. Bardzo dobrze się tu czuję, ponieważ droga prowadzi przez las sosnowy, a dość intensywny zapach żywicy i chłodne powietrze relaksują w tak uaplny dzień jak dzisiaj. Z najwyższego szczytu Gran Canarii udaliśmy się w stronę Roque Nublo (1811m n.p.m.). Samochód zostawiliśmy na parkingu i udaliśmy się w krótką wspinaczkę. Momentami było stromo, ale to czysto rekreacyjna wycieczka. Po drodze mijamy sterczącą skałę nazywaną mnichem, która faktycznie przypomina postać przygarbionego człowieka. Wspięliśmy się na szczyt, w postaci ściętego stożka, na którym są jeszcze 2 skały. Ta mniejsza nazywana jest żabą, a większa to Roque Nublo, która z daleka wygląda na znacznie mniejszą niż jest w rzeczywistości, bo ma ponad 80m wysokości. Pod skałą rzucającą przyjemny cień, zrobiliśmy odpoczynek i zjedliśmy kanapki i owoce. Zanim opuściliśmy to miejsce, poszliśmy bardzo wąskim i niepewnym przejściem na północno-zachodnią wystawę skały, z której rozpościerał się niesamowity widok (w tle dalej widoczny najwyższy szczyt Hiszpanii – el Teide). Niestety przejście wokół Nublo jest niemożliwe, a przynajmniej bardzo niebezpieczne, dlatego wróciliśmy tą samą drogą i udaliśmy się na płaskowyż. W tym miejscu dzisiaj ma być event couchsurfingowy, połączony z innym. Miał być nocleg na płaskowyżu i oglądanie deszczu meteorytów, ale niestety plany uległy zmianie, więc zrezygnowałem z uczestnictwa. Zeszliśmy na dół, skąd Sergio miał mnie zawieść do Tejeda, bo miałem jechać autobusem do mieszczącego się na południu Maspalomas. Jednakże po drodze zaproponował mi że zawiezie mnie do Maspalomas (ostatni autobus odjeżdżał stąd za 30 minut, o 18:00), a wcześniej pojedziemy do wioski w której mieszkali jego dziadkowie i gdzie często spędzał czas jak był dzieckiem – El Espinillo, leżąca kawałek od Tejeda. Do wioski wiedzie kręta i wąska dróżka, na której leży asfalt w idealnym stanie, miejscami jednak nie ma barierek, więc jeśli ktoś wypadnie z trasy, leci w dół. W wiosce mieszka obecnie niewielu ludzi, większość przyjeżdża tylko na weekendy. Okazuje się że w domku dziadków Sergio jest w ten weekend wujek. Najpierw jednak zachodzimy do sąsiadów, którzy chyba jako jedynie są tutaj przez większość roku. Poczęstowali nas chłodnym napojem i po kilku minutach konwersacji idziemy do domku dziadków Sergio. Otwiera ciocia, która zaskoczona jest wizytą i na początku nie poznaje Sergio. Znowu zimne napoje, chwila pogawędki, ale wychodzimy na 15 minut. Sergio oprowadził mnie po okolicy. Nawet kaktusy tu więdną. Całe chaszcze opuncji są przywiędnięte, ponieważ w tę zimę prawie wcale nie padał deszcz. Po powrocie zostajemy poczęstowani zimnym arbuzem i owocami opuncji – tuno. Domek zbudowany był po części w jaskini, co jest jeszcze widoczne w postaci głazów wystających ze ścian. Do ostatniego pomieszczenia prowadzą bardzo niskie drzwi – mają mniej niż 150cm wysokości. Dziękując za gościnę opuszczamy tą maleńką wioskę i udajemy się w drogę do Maspalomas, zatrzymując się po drodze przy punkcie widokowym. Sergio zostawia mnie na dworcu autobusowym w Maspalomas. Spędziłem z nim na prawdę kilka świetnych dni, pełnych żartów i wzajemnego uczenia się słówek w naszych językach.
Po kilkunastu minutach na dworzec przyjeżdżają po mnie Ina i Gigi, którzy przy okazji zakupów w pobliskim markecie oszczędzą mi tłuczenia się z ciężkim bagażem. Ina jest Norweżką, natomiast Gigi (Gregory) jest Słoweńcem, na co dzień pracującym jako nurek, w centrum nurkowym przy jednym z hoteli. Mijając Puerto Rico, jedziemy do Tauro. Większa część drogi prowadzi autostradą, mijamy też kilka tuneli wydrążonych w skałach. Moi gospodarze mieszkają w spokojnej okolicy, przy polu golfowym, a do morza jest jakieś 300m. Wieczór spędziliśmy przy piwku i opowieściach.

16 sierpnia – Caldara de Bandama

Dzisiaj wstałem o 8:00. Przed śniadaniem zrobiłem trochę pompek, bo miałem „moralniaka” od niećwiczenia, po części z powodu braku czasu, po części z lenistwa. Na śniadanie tosty z rozpuszczonym serem, miska musli z mlekiem i świeżym bananem, a także tutejsze mango. Sergio mówił, że w zasadzie to nie mango tylko manga, które są nieco większe, a ich skórka przybiera czerwonawy kolor. Kanaryjskie manga smakują na prawdę wyśmienicie. Po śniadaniu nadrobiłem trochę opisywanie tych bzdur i ze sporym opóźnieniem wyszedłem z domu o 12:45. Droga na Pico de Bandama zajęła mi 1h15. Najpierw musiałem odbić z drogi prowadzącej z Santa Brigida do Las Palmas i schodziłem w dół mijając kolorowe domki, zarośla pełne opuncji, a potem rozległe rezydencje, które posiadały własne winnice. Idąc wzdłuż wysokiego murku, który dawał nieco cienia, zrywałem co jakiś czas rosnące przy drodze figi, które co prawda nie gaszą pragnienia, ale świeże smakują znacznie lepiej niż suszone. Niektóre murki zakończone były swoistego rodzaju przeszkodą w postaci powbijanych w beton odłamków potłuczonych butelek. Po dotarciu do podstawy stożka, droga zaczęła wić się wokół, aż po sam szczyt. Od południowej strony przepiękny widok na kalderę. Na samym szczycie widać było panoramę Las Palmas de Gran Canaria, Telde, oraz okolicznych miasteczek. Widać także było góry w centralnej części wyspy. Po kilku minutach spędzonych na górze zacząłem schodzić, ponieważ w Las Palmas umówiłem się z couchsurferką Laurą, która będzie moim ostatnim hostem na wyspie, ale że ma sporo wolnego czasu, postanowiliśmy spędzić go razem na plaży w Las Caneras. Droga w dół znacznie łatwiejsza, po drodze mijam kolaży którzy wspinają się do góry, za chwilę wracają szybkim tempem. Próbowałem łapać stopa, ale ludzie mają to gdzieś. Idąc dalej doszedłem do rozdroża, gdzie za chwilę przejeżdżał stary biały Porche. Udało się, jadę Porche Carrera II, rocznik 1982! 245 koni mechanicznych pod maską. W środku gorzej niż w moim Hellmute, ale za to ryk silnika i prędkości z jakimi pokonujemy krętą drogę robią wrażenie. Louis właśnie jechał z pracy (ma własną firmę) do domu, żeby umyć zęby i potem do dentysty w Las Palmas de Gran Canaria. Ma 33 lata, dobrze mówi po angielsku. Podczas drogi opowiadał o swoich podróżach, jak trenował Muai-tai w Tajlandii przez kilka lat. Dojechaliśmy do jego domu. Zostawił mnie w kuchni z zimnym napojem i poszedł na górę się przygotować. Domek zbudowany w ciekawym stylu, niskie stropy, kuchnia murowana z drewnianymi elementami – ciekawie wygląda. Po chwili wracamy do samochodu i jedziemy do Las Palmas. Pierwszy raz w życiu jechałem 90km/h na sporym rondzie 🙂 Louis powiedział że nie ufa Kanaryjczykom i wziął mnie do auta, a nawet zaprosił do domu, tylko dlatego że nim nie jestem. Szybkim tempem dojechaliśmy do Las Palmas, gdzie pożegnaliśmy się, życząc miłego dnia i powędrowałem na plażę, gdzie z kolei umówiony byłem z Laurą koło audytorium. Laura nieco się spóźniła, ale dzięki temu miałem czas żeby poćwiczyć na drążkach które były ustawione wzdłuż promenady przy audytorium. Laura jest Kanaryjką, pochodzi z Arucas, ale większość życia spędziła w Las Palmas, pracowała też 3 lata w Kanadzie. Jako że jest pora obiadowa, poszliśmy do poleconej przez nią restauracji. Do wyboru były różne ryby oraz owoce morza lub bocadillo z różnym nadzieniem. Za namową Laury wzięliśmy 3 różne bocadillo przekrojone na pół: Bocadillos de croquetas, calamares fritos con ali-oli y pulpo frito con mojo verde . Na prawdę pyszne jedzonko. Po posiłku poszliśmy na plażę, gdzie Laura spotkała swoich znajomych. Piasek parzył niemiłosiernie, dlatego szybko pobiegłem schłodzić stopy w oceanie. Trwał odpływ i barra (płaskie skałki w odległości 200m od brzegu) dopiero odsłaniały się powoli wśród omywających je fal. Pływaliśmy, leżeliśmy na słońcu i rozmawialiśmy. Nie miałem pojęcia o której odjeżdża mój ostatni autobus, a była 20:00. Dlatego podpiąłem się pod miejskie wifi, gdzie okazało się że właśnie odjeżdża. Jest jeszcze szansa na autobus 311 z dworca San Telmo, ale muszę tam jakoś dojechać. Poszliśmy na przystanek, gdzie nadjechał numer 1, do którego musiałem dobiec. W San Telmo okazało się że są jeszcze późniejsze autobusy, a chłopaki powiedzieli ze ostatni nr 301/302 odjeżdża chyba ok 2 nad ranem. Nie czekając zatem na 311, wsiadłem w 201, który też miał na rozkładzie napisane Santa Brigida. W międzyczasie Sergio wysłał mi smsa z pytaniem, czy się zgubiłem 🙂 Po przyjeździe opowiedziałem chłopakom wrażenia z dzisiejszego dnia, po czym zabrałem się do robienia naleśników, które obiecałem dzisiaj usmażyć. Koniecznie chcieli ruskie pierogi, ale wyperswadowałem im naleśniki z nadzieniem z ruskich pierogów. Jednakże nie było i nadzienia, bo zapomniałem kupić ziemniaków, a w domu nie było. Szybka zmiana planów na naleśniki z nadzieniem z puszystego serka z dodatkiem świeżych brzoskwiń okazałą się dobrą decyzją. Oprócz tego Segio zrobił lekką sałatkę oraz podał przywiezioną od mamy, którą dzisiaj odwiedzał, tradycyjną hiszpańską tortillę (omlet z ziemniakami). Dzień zakończyłem prysznicem i wylądowałem około 1:00 w łóżku.

15 sierpnia – Lost in the Teror ;/

Wstałem około 8:30, to już sukces 🙂 Po wspólnym śniadaniu z Sergio, zebraliśmy się do wyjścia, ponieważ wczoraj zaproponował mi że może mnie obwieźć po północnej części wyspy. Miałem pozaznaczanych kilka miejsc na mapie, które wspólnie wczoraj omówiliśmy i bardzo ucieszyłem się z jego propozycji, ponieważ na własną rękę z nieczęsto kursującymi autobusami i autostopem, musiałbym poświęcić na to minimum 2 dni. Wychodziliśmy po cichu, żeby nie obudzić Ariela, który nadal spał. Pierwsze miejsce w jakie się udaliśmy to Teror. Droga była jak zwykle kręta, ale po drodze było kilka miejsc ze wspaniałym widokiem na wulkaniczne formacje, albo na Las Palmas. Teror to miasto o typowej kanaryjskiej architekturze słynące z Basilica de La Virgen del Pino. Legenda głosi że w XV wieku znaleziono tu na sośnie figurkę Matki Boskiej, zwanej od tej pory Matką Boską Sosnową. Miejsce to jest, podobnie jak Częstochowa w Polsce, celem pielgrzymek i najważniejszym miejscem kultu chrześcijańskiego na Gran Canarii. Wokół jest też kilka ciekawych budynków w stylu kolonialnym. Lokalną specjalnością jest chorizo. To kiełbasa robiona z wieprzowiny z dodatkiem papryki, w postaci metki którą rozsmarowywuje się na pieczywie. Zaszliśmy do sklepu kupić jedną metkę chorizo na później. W sklepie tym przy samym wejściu uderzył ostry zapach serów. Jeden ze sprzedawców przygotowywał bocadillo – popularną tutaj przekąskę w postaci sporej wielkości podłużnego pieczywa z mięsem, serem lub czymkolwiek innym. To taki inny rodzaj hiszpańskiej kanapki. Poszliśmy do samochodu i udaliśmy się do Arucas, położonego niżej i na północ od Teror. W Arucas jest niewielka neogotycka katedra – Iglesia de San Juan, która tylko wygląda na starą, a zbudowana została w 1909 r. Przeszliśmy się uliczkami Arucas, w stronę Parque Municipal, który oferuje sporo cienia i ładne widoki. Niestety okazało się że mój zielony przyjaciel postanowił się odłączyć od grupy i zacząć nowy żywot na Gran Canarii. Mam chociaż nadzieję, że sprawi dużo radości na twarzy jakiegoś dziecka, ponieważ poszukiwania nie dały żadnego rezultatu, a piosenki lecące w radiu tylko pogłębiały zaistniały patos. Przez to całe zamieszanie nie odwiedziliśmy istotnego punktu w Arucas – Destilerias Arehucas – fabryki rumu, z którego słyną Wyspy Kanaryjskie. Drogą w kierunku Teror, udaliśmy się do Firgas, gdzie jak się okazało, dzisiaj wieczorem ma być romeria, czyli kanaryjski festyn. Po drodze zajechaliśmy na kilka punktów widokowych, skąd można było zobaczyć delikatne rysy Teneryfy, majaczące za wzgórzem na którym położone jest miasto Galdar. Firgas słynie z wody tu butelkowanej, którą pije cała Gran Canaria i inne Wyspy Kanaryjskie. Jest to także miejsce w którym można podziwiać herby i ciekawe ceramiki ścienne większych miast Gran Canarii – Paseo de Gran Canaria, oraz promenadę prezentującą wszystkie 7 głównych Wysp Kanaryjskich, również w postaci ceramicznych płytek – Paseo de Canarias. Przy tej pierwszej jest także swoistego rodzaju kaskadowa fontanna, dająca sporo szumu i odrobinę chłodnej bryzy. W Firgas kupiliśmy także „Turrón de fiesta”, z których słynie Moya. Jest to łakoć robiony z cukru, białek kurzych, prażonych migdałów, anyżu, cynamonu i bułki tartej. Ni za słodkie, ale bardzo sycące – polecam! Z Firgas udaliśmy się do Moya, jadąc wąwozem Barranco de Azuaje, wzdłuż którego wiedzie kręta i otoczona stromymi ścianami droga. W Moya nie ma wiele do zwiedzania, dlatego Sergio zabrał mnie do pobliskiego i prawdopodobnie ostatniego na Gran Canarii lasu który w tak naturalnej formie porasta wąwóz. Niewielki to lasek, ale faktycznie przypomina nieco ten który widziałem w Górach Anaga. Z Moya udaliśmy się do Galdar. Tutaj jest ciekawa wystawa archeologiczna – Museo y Parque Arqueologico Cueva Pintada, ale z powodu dzisiejszego święta, nie trafiliśmy w porę i musielibyśmy czekać 2h na zwiedzanie z przewodnikiem. Prezentowane są tutaj archeologiczne stanowiska pierwszych osadników Gran Canarii. Poszliśmy więc na plac przed zabytkowym kościołem Iglesio de Santiago de Los Caballeros, gdzie chwilę posiedzieliśmy w cieniu. Jako że mijała już pora obiadowa, wstąpiliśmy do mijanej wcześniej restauracji na posiłek. Zamówiliśmy: papas arrugadas – gotowane w łupinkach ziemniaczki z narodowym sosem moho, robionym z papryki, octu i czosnku; pinientos de padron – smażone na oleju z oliwek zielone papryczki, posypane grubą solą (pyszne, nie były wcale oleiste); solomillo con gambas – wołowina z dodatkiem krewetek, podana z frytkami i czerwoną papryką z pysznym sosem. Do tego lokalne piwko Tropical i byłem syty po czubek nosa 🙂 Z Galdar pojechaliśmy do Agaete, które tylko przejechaliśmy, bo mieliśmy już dosyć oglądania placów i kościołów. Udaliśmy się zatem do Puerto de Las Nieves, gdzie cumują szybsze promy Fred Olsena. Jeszcze 5 lat temu można było zobaczyć formację skalną w postaci palca, nazywaną Dedo des Dios. Niestety na skutek dużego sztormu, który przywędrował tutaj z Karaibów, formacja runęła do wody. Miasteczko jednak nadal reklamuje to miejsce, ponieważ tablice kierujące do niego nie wyglądają na starsze niż 5 lat – czymś trzeba turystę przyciągnąć. Sergio powiedział, że podczas gdy wszyscy turyści jadą na plaże na południu, Kanaryjczycy przyjeżdżają m.in. tutaj. I faktycznie, plaża była obłożona, dlatego nie skorzystałem z kąpieli. Wracając przechodziliśmy koło miejsca, gdzie była zabawa na świeżym powietrzu, ludzie byli polewani pianą :), albo resztkami piany, bo wyglądało to jak woda, „bansując” w rytm muzyki. Z Agaete udaliśmy się do Cenobio de Valeron, leżącego ok 2km na południowy zachód od Santa Maria de Guia. Jest to jeden z największych spichlerzy w postaci wydrążonych u szczytu zbocza wąwozu grot, w których Guanczowie trzymali swoje plony. Grot jest ok. 300, są różnej wielkości i było oznaczone znakiem rodzinnym – każda rodzina miała coś na kształt swojego herbu. Z miejsca tego rozpościera się widok na okoliczny wąwóz, gdzie w oddali widać było grupkę ludzi wspinającą się po pionowej skale. Mieliśmy dużo szczęścia, bo było już 5 minut po 18, ale strażnik dał się uprosić na wizytę. W tym samym czasie była tutaj para młodych Polaków, co do których od początku miałem podejrzenia że są rodakami. Po dniu pełnym wrażeń udaliśmy się w drogę powrotną do Santa Brigida, wstępując jeszcze na chwilę do San Felipe, zwanego też El Roque, gdzie wybudowane na cypelku skalnym domostwa, do złudzenia przypominają te z Maroko. Idąc wąską uliczką wśród domów, dochodzimy do końca na którym jest restauracja i taras widoków, a poniżej skały o które rozbija się woda. W domu byliśmy po 19. To był bardzo intensywny i ciekawy dzień, a wszystko dzięki uprzejmości Sergio. Dzięki koleś!

14 sierpnia – Las Palmas de Gran Canaria

Wstałem o 8:15, w sumie z chęcią pospałbym dłużej, ale to nie w mojej naturze porannego „grzdyla”. Na śniadanie wciągnąłem kanapki. Smak podgrzanego pieczywa z oliwą z oliwek jest zupełnie inny – lepszy, poza tym oliwa jest zdrowsza od margaryny. Hiszpanie używają jej tutaj na potęgę. Ariel zamienił ze mną kilka zdań i poszedł do pracy. Za chwilę w salonie pojawił się Sergio, który oświadczył że z chęcią spędzi ze mną dzień, a że w planie miałem dzisiaj Las Palmas, to właśnie tam się około 10:00 udaliśmy. Dzień zaczął się dość pochmurnie. Po drodze z Santa Brigida mijaliśmy ciekawe, usiane wzgórzami krajobrazy, po prawej stronie jest Caldera de Bandama – krater wulkanu który był nie tak dawno temu aktywny. Samochód zostawiamy w przedmieściach, żeby nie było problemów ze znalezieniem miejsca do parkowania i udajemy się do dwóch najistotniejszcyh dzielnic Las Palmas – Triany i Veguety. Przeszliśmy się uliczkam La Veguety, zanosząc wcześniej Arielowi notebooka, którego zapomniał do pracy. Potem zaszliśmy do biura informacji turystycznej po mapki miasta. W parkach fikusy które u nas osiągają marne 2 metry, rozrastają się na rozłożyste drzewa o wysokości 15 metrów, widok niesamowity. Po drodze Sergio opowiedział mi że ruchliwa ulica która przebiega przez tą dzielnice miała zostać zamieniona na duży deptak, ale z powodu kryzysy zostało to odłożone na kiedyś. Zaszliśmy po drodze do kilku kościołów. Zaszliśmy na Plaza de Santa Ana, przy którym stoi katedra. Wjechaliśmy na wieżę katedry, z której rozpościerał się widok na panoramę miasta. Minęliśmy też Casa Museo Colon, w którym znajduje się muzeum Krzysztofa Kolumba, ale wrócimy do niego później, bo widać było że spora grupa turystów atakuje drzwi muzeum. Poszliśmy też w kierunku dworca autobusowego, przechodząc deptakiem przez Trianę, żeby sprawdzić jak wygląda sprawa ze zniżkami na autobusy. Triana to typowo nowoczesna dzielnica, ze sklepami i nowymi budynkami – niewiele tu ciekawego do zobaczenia. Jednak na Gran Canarii zniżek dla mnie nie będzie. System jest wyssany z palca, żeby nie powiedzieć że z dupy, bo zupełnie nieprzyjazny dla turystów. Żeby dostać zniżkę należy wypełnić dokument, do którego należy załączyć skan dowodu oraz zdjęcie. W ten sposób otrzymuje się kartę prepaid, która gwarantuje zniżkę zależną od ilości pieniędzy jakimi zasilimy kartę (najniższa honorowana kwota to 15EUR dająca 20% zniżki). W takim razie podziękuję. Usiedliśmy chwilę w pobliskim Parque de San Telmo, oczekując na koleżankę Sergio, która jak się okazuje mieszkała jakiś czas temu w Poznaniu. Maria jest nauczycielką rosyjskiego na Teneryfie, dobrze też mówi po polsku, angielsku i oczywiście po hiszpańsku. Fajnie było po 2 tygodniach porozmawiać po polsku. Była ze swoją koleżanką Ludą, która przyjechała również pozwiedzać Wyspy Kanaryjskie. Pochodzi z Petersburga, ale ma azjatyckie rysy. Wspólnie przeszliśmy się kilkoma ulicami Triany, kierując się do Veguety, bo chcieliśmy pójść do muzeum Krzysztofa Kolumba. Wstęp tu jest wolny i dość ciekawie urządzona wystawa, a sam budynek reprezentuje typowo kolonialny styl. Jest tu pokój urządzony na styl wnętrza statku, wokół wiele dział różnego kalibru. W środku są też 2 przepięknie ubarwione ary, które jednak nie są zbyt miłe i chciały odgryźć Kermitkowi głowę. Następnie wróciliśmy się na Plaza de Santa Ana, gdzie zjedliśmy lunch. Niestety pobliska restauracja gdzie serwują arepas była zamknięta. Zamówiłem krem z dyni, lazanię i na deser pyszne ciasto karmelowe z bitą śmietaną. Do tego podano niewielką szklaneczkę piwa. Niestety, albo i stety, krem z dyni okazał się chyba nieświeży (miał gorzkawy smak) więc, podziękowałem i wziąłem na pierwsze sałatkę z tuńczykiem. Po posiłku odwieźliśmy Ludę do domu, ponieważ Musiałą się zmyć wcześniej i poszliśmy na pobliską Playa de Las Canteras, która była jednym z celów dzisiejszego dnia. Plaża rewelacyjna, inna niż te na Teneryfie, płaska, pokryta jasnym piaskiem, z długimi delikatnymi falami i spokojną wodą, a wszystko to dzięki formacjom skalnym oddalonym około 200m od brzegu – La Barra de Las Canteras. Są to podłużne i płaskie skały ulokowane wzdłuż plaży. W zależności od aktualnego pływu, są bardziej lub mniej zanurzone w wodzie, ale ciągle wyhamowują fale i tworzą wokół swoistą rafę, bo dno morza wokół usiane jest drobnymi skałkami, zanurzonymi pod woda. Żałuję że nie mam ze sobą maski, ale i bez tego płynąc w ich kierunku widziałem jak kolorowe jest życie pod wodą. Po dopłynięciu wdrapałem się na barra, gdzie siedziało kilkanaście dzieciaków i pluskało się w powstałych na nich oczkach wodnych. Wróciłem do brzegu, gdzie czekał na mnie Sergio, który dopiero teraz mnie uprzedził, żebym uważał gdzie stąpam, bo pełno tu jeżowców które powodują bolesne ukłucia. Na szczęście nic mnie nie pokąsało, bo spodziewałem się czegoś takiego w miejscu takim jak to ;). Poszliśmy do samochodu i p0ojechaliśmy do portu, gdzie zadokowane były różne statki, w tym stare, chyba opuszczone rosyjskie i chińskie jednostki. Sergio opowiedział mi nieco o historii Hiszpanii. Dowiedziałem się o rewolucji i nazistowskim reżimie Franco. Sergio jako że jest nauczycielem, ciągle mnie poprawia w hiszpańskiej wymowie i traktuje mnie jak swojego ucznia wystawiając oceny ;). To miłe z jego strony, bo motywuje mnie zapamiętywania słówek. Po spacerze po porcie, pojechaliśmy do centrum handlowego, gdzie doładowałem kasę do hiszpańskiej karty i zrobiliśmy zakupy w Mercadonie. Po powrocie do domu porozmawialiśmy z Arielem. Pytał się o Polskę, jak u nas jest i po wejściu na Wikipedię, zaczął sobie uświadamiać że kojarzy wielu sławnych Polaków, ale nie wiedział że to Polacy. Zainteresował się też twórczością Wyspiańskiego. Na kolację przygotowaliśmy gaspaccio. Pyszna zupka 🙂 Na tarasie zaczęło robić się chłodno, więc trzeba było ubrać bluzę. Jesteśmy ok 300m n.p.m. a warunki tu panujące są zupełnie inne. Zmęczony dość intensywnym dniem poszedłem spać, ale nie od razu, bo przecież trzeba jeszcze kilka sprawdzić czy status jakiejś kanapy został potwierdzony.

13 sierpnia – Santa Cruz de Tenerife i Gran Canaria

Wstałem około 8:00, ale nie byłem specjalnie głodny po wczorajszej wieczornej i sytej wizycie u Chińczyka. Prawdę powiedziawszy to jedzenie już mi się znudziło. Pora spróbować w końcu regionalnych specjałów, z resztą na Gran Canarii nie ma tak wiele dużych miast więc pewnie będę skazany na stołowanie się w restauracjach. Gdy tylko wstał Harald, kupiliśmy bilet na prom Armas (zgodził się użyć jego karty kredytowej, kupując bilet online jest 9% taniej), którym miałem o 15:00 odpłynąć z Santa Cruz de Tenerife do Las Palmas de Gran Canaria. Bilet kosztował 35.20EUR. W międzyczasie kolejne 3 osoby odmówiły mi kanapy. Z czego jeden student, postanowił jednak mi jakoś w ciągu dnia coś załatwić u znajomych. Harald dzisiaj będzie pilnował 2 yorków swoich znajomych, którzy idą do pobliskiego parku zoologicznego. Zjadłem jednak kilka kanapek, popijając zieloną herbatą i spakowałem swoje rzeczy. Podziękowałem serdecznie Haraldowi za jego gościnność i ruszyłem z plecakami na dworzec autobusowy. Było ok. 30 stopni w cieniu, po dojściu na dworzec byłem cały mokry. Wsiadłem do autobusu 102 i pojechałem do Santa Cruz de Tenerife. Akurat skończyła mi się druga karta Bono Via. Ostatecznie nie miałem zbyt wiele czasu żeby pokręcić się po mieście, więc jak tylko wysiadłem z autobusu, wolnym krokiem poszedłem w stronę portu, zahaczając o darmowe wifi w „Makdonaldzie”. Po włączeniu netbooka, okazało się że nie mam pół ekranu. „Błagam nie rób mi tego, potrzebuję ciebie bardzo” powiedziałem na głos. Wygląda na to że to problem ze sterownikami karty graficznej, a nie fizyczne uszkodzenie matrycy. Powalczyłem trochę z ekranem, który na przemian zaciemniał prawą lub lewą połowę, ale udało mi się jakoś zwalczyć problem. Niestety dalej nie miałem hosta w Las Palmas. Doszedłem do portu, gdzie po około 20 minutach zaczęli wpuszczać na pokład promu. Zająłem miejsce na drugim piętrze przy oknie i odpaliłem netbooka, ponieważ okazało się że na pokładzie jest darmowe wifi oraz gniazdka z prądem. Podróż minęła szybko, bo w trakcie surfowałem po sieci kombinując jak sobie poradzić w sytuacji bycia bezdomnym w Las Palmas. Mam co prawa namiot ze sobą, ale tylko 5 haków udało mi się skolekcjonować do tej pory. Poza tym w tak dużej metropolii jak Las Palmas, trudno jest o miejsce w którym mógłbym ten namiot postawić nie rzucając się w oczy. Trawników jest niewiele, a jeśli są to bardzo odsłonięte. Pozostaje plaża, albo podróż za miasto.
Prom Armas zatrzymał się na samym końcu portu, dlatego do miasta miałem spory kawałek. W zasadzie na mapie nie widać zbytniej różnicy, ale mieszkańcy dzielą Las Palmas na port i miasto. W zasadzie połączenie półwyspu zostało sztucznie dosypane z piasku. Spocony i zmęczony dźwiganiem ciężkiego bagażu, a także bardzo głodny, zatrzymałem się w mijanym centrum handlowym, gdzie w „maku” wziąłem zestaw zestaw z „bigmakiem”, który niezwłocznie połknąłem. Odpaliłem netbooka żeby sprawdzić czy w ciągu godziny coś się zmieniło. Niestety kolejna odmowa oraz cisza. Siedziałem tam około dwóch godzin, wysyłając jeszcze desperacko requesty, nie tylko na Gran Canarię, ale także na Fuerteventurę, gdzie płynę za 7-8 dni. W międzyczasie koleżka który mi dzisiaj odmówił poinformował mnie że nic dla mnie niestety nie ma, ale ciągle stara się coś znaleźć. Chwilę potem zadzwonił telefon – mam hosta! Ariel przyjechał po mnie do centrum handlowego, ponieważ okazuje się że mieszka poza Las Palmas, w Santa Brigida. Wygląda na sympatycznego gościa, razem z Sergio mieszkają w niezłym apartamencie z na prawdę dużym tarasem z widokiem na wzgórza, ocean i Las Palmas. Pogadaliśmy chwilę, po czym czym dostałem ręczniki, komplet pościeli i miejsce na wygodnej kanapie w salonie. Okazało się że miałem szczęście, bo chłopaki dopiero wrócili z wypadu do Barcelony. Wziąłem prysznic, pościeliłem łóżko i położyłem się spać, a było już po 1:00.